Kapela Stefana Wyczyńskiego z Lubczy jest rozpoznawalna w całym województwie. Skąd u pana zacięcie do muzykowania? - Muzyka była zawsze obecna w naszym domu. Moich trzech barci skończyło konserwatorium w Krakowie. Najstarszy brat, Feliks, jeszcze prze II wojną światową uczył się grać na skrzypcach w Jędrzejowie u pana Kaczmarka, który przygrywał w kinie. Z Lubczy do Jędrzejowa jest 20 km, wówczas nie było autobusów, drogę raczej przemierzał pieszo albo jakąś furmanką. By kupić bratu skrzypce, mama sprzedała poduszkę, bo pierze miało wówczas dużą wartość. Kiedy brat już był dorosły, to uczy również muzyki. W mojej kapeli dwóch muzyków zaczynało grać pod okiem brata. Ja jestem śpiewakiem, a śpiewać zacząłem, jak mówi tradycja rodzinna, od najmłodszych lat. W szkole brałem udział w różnych występach, należałem też do chóru. Potrafię też grać na akordeonie i kontrabasie. W kapeli od zawsze śpiewałem. Był taki okres, po wyzwoleniu, że kapela składała się z samych Wyczyńskich, bo każdy umiał grać na jakimś instrumencie. Śpiewanie to jedyna pana pasja, pisze pan też teksty... - Piszę bardzo różne teksty, są one twardo osadzone w rzeczywistości. Ostatnio napisałem taką przyśpiewkę o Unii Europejskiej. Jeżeli chodzi o politykę, to mam tendencję do pisania tekstów raczej zrównoważonych, nie lubię skrajności. W sumie w ciągu ponad 40 lat napisałem ok. 250 piosenek. Choć muszę powiedzieć, że zdarza się i tak, iż podczas występów na bieżąco, gdy jest potrzeba chwili, coś tam wymyślę i zaśpiewam. Pisanie tekstów jest bardzo łatwe: obserwacja życia plus natchnienie i tekst gotowy. Zdarzało się, że w nocy brałem zeszyt A4 i ołówek, nie świecąc światła pisałem z pamięci. Myśl się rodziła, więc musiałem szybko napisać. Przymierzam się także do napisania książki. Mają to być wspomnienia. A jest o czym pisać, bo od 1968 r. jestem związany z życiem kulturalnym naszego województwa i nie tylko, "obśpiewałem" z tysiąc wesel, a różnych imprez estradowych też mam na swoim koncie bardzo dużo. Proszę zatem powiedzieć, jak zaczęła się pańska przygoda z estradą? - W 1968 r. w Poznaniu odbywał się I Ogólnopolski Festiwal Kapel i Śpiewaków. Brało w nim udział 150 śpiewaków i 70 kapel. I o dziwo zdobyłem tam drugie miejsce, a nasza kapela trzecie. To był mój pierwszy duży sukces. I nawet tam bisowałem. Całą imprezę prowadził Wojciech Siemion. Później te przeglądy przeniesione zostały do Kazimierza nad Wisłę, tam przez te wszystkie lata zdobyliśmy wiele nagród i wyróżnień. W 1972 r., rok po zdobyciu pierwszego miejsca w Kazimierzu, zostaliśmy kapelą zawodową i występowaliśmy pod nazwą Kabaret Ludowy "Sami Sobie". Wówczas opiekę nad nami przejęła Estrada Łódzka oddział w Kielcach, z którą byliśmy związani ponad 20 lat. Zjeździliśmy Polskę wszerz i wzdłuż, byliśmy w NRD. Jeździliśmy z programami kabaretowymi "W stodole na bojowisku" i "Uciechy spod strzechy". Czym zajmował się pan oprócz śpiewania? - Uprawiałem ziemię, którą bardzo kocham. Mieliśmy wówczas 9 ha. Byłem również księgowym w Peegerze w Lubczy, ale to mi się nie podobało, bo ja jestem bardzo ruchliwym człowiekiem, a tam trzeba było siedzieć przy biurku i liczyć. Pracowałem jako kasjer, ale także krótko. Od 1968 r. związany byłem już z estradą. Za tą swoją pracę estradową otrzymałem wiele nagród, wyróżnień i odznaczeń; och, na wołowej skórze by tego nie spisał. Ale dla mnie najważniejsza była odznaka "Zasłużony działacz kultury", którą odebrałem z rąk ówczesnego przewodniczącego Rady Państwa Henryka Jabłońskiego. Kto czuwał nad gospodarstwem, gdy wyjeżdżał pan na występy? - Oczywiście, że moja żona Mirka, która jest kochana, była i jest wyrozumiała. Ona wraz moją mamą często same prowadziły gospodarstwo i nie narzekały z tego powodu. Bywało i tak, że żniwa były w toku, a ja na tydzień lub dwa, bywało i na miesiąc, jechałem w trasę. Panie same zostawały z całym tym ambarasem na głowie. One również pilnowały budowy domu i budynków gospodarskich. Żona jest z natury domatorką. Zresztą nasza gospodarka była prowadzona wzorowo, jak na ówczesne czasy. Pierwszy miałem ciągnik, telewizor i samochód osobowy, fiata 126 p. Czy Państwa dzieci kontynuują zainteresowania muzyczne? - Tak, syn gra w kapeli, a na co dzień jest policjantem. Zapowiadał się na wielkiego muzyka, bo ma wielki talent, ale stan wojenny trochę nam pomieszał szyki. Natomiast córka Iwona pracuje w szkole w Wodzisławiu, ale potrafi zagrać na akordeonie. Kto w tej chwili gra w kapeli? - Jej skład tworzą: Janusz Kruk - akordeon, Leszek Mędryk - klarnet, Jacek Wyczński - kontrabas, Andrzej Kwiecień - trąbką, no i ja - śpiew. Granie naszej kapeli mieści się w sentencji świętokrzyskiej tradycji muzyki ludowej. Tak jak my zagramy oberka, to nikt go nie zagra, a moje teksty, jak sam uważam, mieszczą się w nurcie kabaretowo-ludowo-rozrywkowym. Czy można powiedzieć, że dziś muzyka ludowa się odradza? - Po latach zastoju, szczególnie w latach 80. i 90. ubiegłego stulecia, teraz od kilku lat można zauważyć duże zainteresowanie muzyką ludowa. Na wiele imprez wciąż jesteśmy zapraszani, jest dużo festiwali, grywamy na weselach, na które nas zapraszają młodzi ludzie i to bardzo cieszy. Czym dla Pana jest muzyka? - Występy i śpiewanie trzymają mnie przy życiu. To jest dla mnie wszystko. Jeśli nie mam w perspektywie jakiegoś występu, to kapcanieję. Jak tylko jest informacja, że trzeba jechać, to od razu nabieram wigoru. Dziękuję za rozmowę. Rozmawiała: Grażyna Ślusarek