Ostatni zjazd CDU potwierdził żywotność sędziwej zasady, wskazującej na to, że polityka nie znosi próżni, a za błędy w niej popełnione, zwłaszcza te kardynalne, często trzeba zapłacić bardzo wysoką cenę. Ogłoszone jesienią 2015 roku otwarcie granic dla uchodźców - mimo humanitarnych pobudek - okazało się kompletną pomyłką, którą błyskawicznie zweryfikowała rzeczywistość. Odwrót od nieodpowiednio skalkulowanego założenia był jedynie kwestią czasu. Symbolicznym ucieleśnieniem społecznego pragnienia zwrotu w polityce stał się jedenastominutowy aplauz, którym delegaci nagrodzili kanclerz Merkel, tuż po tym, jak publicznie posypała głowę popiołem, deklarując wprost, że sytuacja z 2015 roku, czyli w dużej mierze niekontrolowanego napływu tysięcy uchodźców, nie może się powtórzyć. Podobną owacją zdołała uzyskać jeszcze tylko raz: przy okazji kategorycznego opowiedzenia się za zakazem noszenia burki. Bezalternatywność przywództwa Zabarwione goryczą, bo wsparte na zdecydowanie słabszym niż dotychczas mandacie zaufania zwycięstwo przypieczętowane uzyskaniem stanowiska przewodniczącej partii unaoczniło jednak jeszcze jedną prawidłowość, dla jednych być może oczywistą, ale przez wielu wciąż wypieraną, czyli bezalternatywność przywództwa Angeli Merkel. Delegaci postawili na kandydata sprawdzonego, bo równie silnego jak na razie na horyzoncie nie ma, a do ostatecznego rozstrzygnięcia przy urnach czasu zbyt wiele nie pozostało. Ale po kolei. W pułpce trudnych kompromisów Wynik odnotowany w Essen może rozczarowywać, zwłaszcza tak wytrawnego gracza, jakim jest Angela Merkel, która na mostku kapitana CDU stanęła już po raz dziewiąty. Osiągnięte 89,5 procent - druga tak zła w całej politycznej karierze nota kanclerz - zestawione z wcześniejszymi 97 procentami udowadnia tylko konieczność innego rozłożenia akcentów, odejścia od koncentracji na politycznym środku i wyraźniejszym opowiedzeniu się po którejś, z naciskiem na prawą, ze stron. W praktyce oznacza to początek szeregu kompromisów, jakie będzie musiała - chcąc nie chcąc - zastosować niemiecka przywódczyni. W kwestii tego, jak daleko będzie musiała sięgać polityka ustępstw, wiele mówi już sam przegłosowany przez delegatów wniosek pod nazwą "Orientacja w trudnych czasach". W sporządzonym dokumencie wskazano między innymi na konieczność rozwinięcia instytucji ośrodków deportacyjnych, ograniczenia świadczeń socjalnych dla osób, których wniosek azylowy został już odrzucony, jak i powrotu do kontrowersyjnej koncepcji utworzenia w pobliżu granic stref przejściowych dla osób ubiegających się o azyl. W trakcie obrad pojawił się również postulat wzywający do wprowadzenia zakazu ponownego wjazdu do Niemiec dla osób deportowanych oraz odbierania prawa azylu wszystkim tym, którzy po jego otrzymaniu pojadą do kraju, z którego przybyły w celach rekreacyjnych. "Coś za coś", czyli ile kosztuje osobista porażka CDU wolą wyrażoną głosami delegatów powróciła również do obowiązkowego wyboru jednego obywatelstwa. Zgodnie z obowiązującymi do 2104 roku zasadami dzieci obcokrajowców urodzone na terytorium Niemiec automatycznie zyskiwały obywatelstwo niemieckie przy jednoczesnym zachowaniu obywatelstwa swoich rodziców. Oczywiście pod pewnymi warunkami. W chwili urodzenia się dziecka jedno z rodziców musiało mieszkać na terenie Niemiec od co najmniej ośmiu lat i posiadać stałe prawo pobytu. Ostatecznie dzieci w wyznaczonym okresie - czyli między 18. a 23. rokiem życia - musiały zrezygnować z jednego z obywatelstw. W grudniu 2014 roku CDU i CSU zawarły porozumienie z SPD, które zniosło obowiązek zrzeczenia się jednego z obywatelstw. W świetle przyjętych w Essen postulatów teraz nastąpiłoby odejście od tego przywileju, a sama zasada podwójnego obywatelstwa przestałaby obowiązywać. Sama Angela Merkel opowiedziała się przeciwko zastosowaniu takiego rozwiązania i dlatego decyzja partii w tej sprawie została przez komentatorów zinterpretowana jako jej osobista porażka. Doktor Agnieszka Łada, ekspertka z Instytutu Spraw Publicznych zwraca uwagę, że zjazd w Essen z jednej strony ewidentnie pokazał, że co prawda rządząca twardą ręką kanclerz pod presją własnej partii jak i politycznych partnerów musiała zrewidować swoje stanowisko - i nadal będzie musiała je zmieniać - ale w szerszym ujęciu sytuacja nie jest jeszcze aż tak bardzo krytyczna i mimo wszystko dobrze rokuje na przyszłość. - Z pewnością Angela Merkel stoi przed wieloma bardzo trudnymi problemami. Wprawdzie została wybrana na przewodniczącą partii prawie 90 procentami głosów, ale to jest tak naprawdę drugi najgorszy wynik w jej karierze. Z drugiej strony fakt, że w ogóle ktoś wygrał po raz dziewiąty, mimo wszystko zdecydowaną większość głosów, jest na pewno pokazaniem jedności partii - wyjaśnia specjalistka w rozmowie z Interią. Publiczne posypanie głowy popiołem, czyli jak uwieść wyborcę - Należy też pamiętać, że na zjeździe nie pojawiło się wiele głosów krytyki, ani nie dochodziło do wielkich kłótni. CDU po raz kolejny pokazało, że jak dochodzi do ostatecznych rozstrzygnięć, to jest zjednoczone. Co prawda w ostatnich miesiącach miało miejsce wiele krytycznych dyskusji, które są dowodem na to, że to nie jest już ta wielka, niepodzielona partia, ale z pewnością pozostałe niemieckie ugrupowania mają o wiele poważniejsze pęknięcia. Obserwując sytuację z tej perspektywy CDU i tak wypada lepiej od pozostałych, bo w przypadku socjaldemokratów czy Zielonych pojawiające się spory są zdecydowanie mniej eleganckie - dodaje. Jednocześnie zaznacza, że niemiecka kanclerz po prostu musiała publicznie przyznać się do popełnionych przez siebie błędów, a samo jej wystąpienie było uspokajające i wychodzące naprzeciwko żądaniom prawicowych członków. - Angela Merkel po prostu nie chce stracić kolejnych wyborców na rzecz Alternatywy dla Niemiec, bo tak naprawdę o to w tym wszystkim chodzi - przekonuje. "Burka nie jest zgodna z niemiecką tradycją" Zjednaniu bardziej konserwatywnych działaczy, jak i najzacieklejszych krytyków miało służyć również stanowcze opowiedzenie się przeciwko zasłanianiu twarzy. W Essen Angela Merkel powtórzyła tezę postawioną wcześniej przez niemieckiego ministra spraw wewnętrznych Thomasa de Maiziere wskazującą na to, że "całkowite zakrywanie twarzy nie jest zgodne z niemiecką tradycją i nie pasuje do kosmopolitycznego państwa". "Odrzucamy burkę. Chcemy wprowadzić prawo, które będzie zobowiązywało do pokazywania twarzy w miejscach publicznych" - przekonywał szef niemieckiego MSZ. W przewidywanych restrykcjach, zwłaszcza tych dotyczących uchodźców, posunięto się jednak znacznie dalej. Z ustaleń niemieckich dziennikarzy wynika między innymi, że ministerstwo spraw wewnętrznych ma plan, by migranci, którzy zostali uratowani podczas próby przepłynięcia przez Morze Śródziemne do Europy, byli odsyłani z powrotem do Afryki. W ocenie resortu w znacznym stopniu ukróciłoby to działalność i praktyki stosowane przez przemytników ludzi. Przepaść pomiędzy prawnym zapisem a praktyką Na rozpatrywany problem należy jednak spojrzeć znacznie szerzej. W Essen powróciła również dyskusja na temat uchodźców, którzy nimi tak naprawdę - z punktu widzenia definicji i obowiązujących kryteriów - nie są, bo nie potrzebują ochrony ze względu na prześladowanie w miejscu dotychczasowego zamieszkania. - Mowa w tym przypadku o wszystkich tych osobach, które naciągały przepisy, bo cały problem tkwi w tym, że do tej pory odsyłanie imigrantów nie funkcjonowało w odpowiedni sposób. Na papierze wszystko zostało spisane, ale w praktyce nie jest stosowane i dlatego trzeba usprawnić procedury, żeby te tysiące osób, które tak naprawdę nie potrzebują pomocy, jednak wróciły do kraju pochodzenia - argumentuje doktor Łada. Konieczność usprawnienia obowiązujących przepisów wymogły także coraz częstsze akty przemocy, których prowodyrami okazali się imigranci. Wywołani do tablicy niemieccy politycy musieli zacząć działać. Zwłaszcza, że sygnał wypłynął od wyraźnie zaniepokojonych i mocno zniecierpliwionych obywateli, którzy oceny osiągniętych w tej dziedzinie rezultatów dokonają przy urnach. Przepis na jedenastominutowy aplauz publiczności Zwrot w niemieckiej polityce należy zatem wiązać także z trwającą w Niemczech kampanią wyborczą. - Wszystko, co teraz robi Angela Merkel, jest kierowane pod adresem poszczególnych partii, a zwłaszcza najbardziej kluczowych graczy, bo to właśnie oni będą mobilizować wyborców. Niemiecka kanclerz swoim przemówieniem, za który zebrała wielominutowy aplauz, pokazała, że otwiera się na różne sceptyczne głosy i będzie postępowała w taki sposób, by najgorętsze spory łagodzić - wskazuje nasza rozmówczyni. Ostateczne rezultaty podejmowanych wysiłków mogą niestety okazać się w praktyce w dużej mierze dalekie od tych oczekiwanych. - Najwięcej kwestii od kanclerz Merkel tak naprawdę nie zależy i ona doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Kluczowe są między innymi relację z Turcją, która może nagle zerwać umowę z Unią Europejską, dotyczącą przyjmowania uchodźców, co z pewnością zostanie odczytane jako porażka kanclerz Niemiec - punktuje specjalistka. Wydarzenia, których byliśmy świadkami w kończącym się właśnie roku są żywym dowodem na to, że tak naprawdę nie warto spekulować, bo wystarczy jeden akt terrorystyczny, czy kilka groźnych przestępstw i cała nasza optyka ulega zmianie. Istnieje też realna obawa, że nie zabraknie tych, którzy negatywne nastroje społeczne będą chcieli wykorzystać w politycznej grze skierowanej przeciwko niemieckiej kanclerz. - Niemieckie instytucje wskazują na zagrożenia związane z działaniem rosyjskiej propagandy, podobnie jak miało to miejsce w Stanach Zjednoczonych w trakcie ostatniej kampanii wyborczej - wskazuje dr Łada. "Merkel doskonale zna Polskę i jej sprzyja" Kryzys, z jakim zmaga się Unia Europejska jako całość, problemy wewnętrzne państw członkowskich, rosnące notowania ugrupowań nacjonalistycznych i nieprzewidywalność ruchów, które mogą wykorzystać w praktyce Moskwa i Ankara sprawiają, że kanclerz Niemiec na placu boju zostaje sama. - Włosi zmagają się z problemami wewnętrznymi i gospodarczymi, Brytyjczycy z Unii Europejskiej wychodzą, a na Francuzów Angela Merkel tak naprawdę liczyć nie może - wylicza nasza rozmówczyni. Taki układ sił otwiera duże możliwości przed Warszawą. - Wszystkie te czynniki sprawiają, że wymarzonym partnerem dla Niemiec - jeżeli tylko wykazałaby zdolność do konstruktywnego dialogu - byłaby Polska. W Berlinie wszyscy na to liczą i wierzą, że oba te kraje są w stanie się porozumieć i wspólnie zaplanować przyszłość Europy - dodaje. Jak na razie można mówić jedynie o bardzo symptomatycznej sekwencji wydarzeń: Im bardziej Angela Merkel musiała zmieniać swoje stanowisko w sprawie uchodźców, tym przychylniej zaczęto o niej mówić w Warszawie. Na bezalternatywność przywództwa niemieckiej kanclerz wskazywali między innymi prezydent Andrzej Duda, minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski czy prezes PiS Jarosław Kaczyński. Zdaniem dr Agnieszki Łady na dobrosąsiedzkich stosunkach skorzystają obydwie strony. - Mimo, że w sprawie uchodźców dużo nas różni, to w wielu pozostałych kwestiach jest nam najbliżej do stylu myślenia Angeli Merkel. Ona doskonale zna Polskę, sprzyja jej i z pewnością będzie działać na rzecz wzajemnych relacji, co wszyscy w Berlinie mocno podkreślają - argumentuje. - Oczywiście można mówić, że za długo trwała swojego rodzaju "zimna faza", bo straciliśmy trochę czasu, ale na szczęście polskie władze otworzyły się na Niemcy. Miejmy nadzieję, że teraz obie strony będą chciały współpracować, bo przyszłość Europy tego naprawdę wymaga - akcentuje. Pełne czy pyrrusowe zwycięstwo? Trwają w Niemczech kampania wyborcza będzie najlepszym testem politycznej dojrzałości Angeli Merkel. Zasadnicze pytanie dotyczy jednak tego, na ile wyznaczone przez nią cele będą osiągalne w sytuacji, gdy warunki decyduje trudna rzeczywistość. - Kanclerz stoi przez zupełnie nowymi wyzwaniami, bo sytuacja jest coraz bardziej skomplikowana i wiele rzeczy może ją zaskoczyć. Myślę, że należy trzymać za nią kciuki, żeby potrafiła nadal - zarówno wewnętrznie, jak i w we Europie - politykę kreować, bo przynajmniej jak do tej pory w większości przypadków, była ona dla Polski korzystna - wskazuje nasza rozmówczyni. Stawka jest naprawdę wysoka, bo fakt, że Merkel wygra może w praktyce oznaczać pyrrusowe zwycięstwo. - Kanclerz może wygrać, ale tylko pozornie, bo układ sił jest obecnie taki, że nawet jeśli jej partia okaże się najsilniejszą, to nie uda się jej stworzyć koalicji, bo porozumienie osiągną Socjaldemokraci, z Lewicą i z Zielonymi. Takiej opcji też nie da się obecnie wykluczyć. Możliwa jest też wielka koalicja, której nikt tak naprawdę nie chce - wylicza dr Łada. Wszystko to sprawia rzeczywistość ponowie może nas zaskoczyć. Ocena, czy brutalnie, czy miło zależy już od indywidualnej interpretacji.