Mimo że w trakcie kampanii wyborczej <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-donald-trump,gsbi,16" title="Donald Trump" target="_blank">Donald Trump</a> przeprosił za to, co mówił na taśmach, teraz prezydent USA kwestionuje ich autentyczność. Zdumieni republikańscy senatorowie ujawnili, że Trump dzwonił do nich, by przekonywać, że to nie jego głos znajduje się na taśmach. Przypomnijmy, że na nagraniu z 2005 roku Donald Trump mówił chichoczącemu Billy'emu Bushowi: "Wiesz, jestem automatycznie zainteresowany pięknymi kobietami. Po prostu zaczynam je całować. Jak magnes. Nawet nie czekam. Kiedy jesteś gwiazdą, one pozwalają ci na to. Możesz je nawet łapać za ci... Możesz robić, co chcesz". Rok po tym, jak sprawa ujrzała światło dziennie, Trump zaczął kwestionować autentyczność taśm, choć w trakcie kampanii gorączkowo przepraszał i się tłumaczył. Głos postanowił zabrać Billy Bush, zwolniony z NBC po ujawnieniu taśm. "Oczywiście, że to powiedział" - komentuje Bush i podkreśla, że rozmowie przysłuchiwało się jeszcze siedem innych osób. Prezenter wymienił także pięć kobiet zarzucających Trumpowi molestowanie seksualne; przytoczył ich relacje, które potwierdzały jego słowa z taśm - Trump miał wymuszać pocałunki, czasem przygniatając kobiety do ściany. Kristin Anderson powiedziała, że Trump włożył jej rękę pod spódnicę i dotknął w miejscu intymnym; dokładnie tak, jak mówił na taśmach. Komentatorzy, w odniesieniu do akcji #metoo i infamii, jaka spadła na Harveya Weinsteina czy Kevina Spacey, zauważają, że oskarżenia o molestowanie w żadnej mierze nie zaszkodziły karierze Donalda Trumpa, który już po ujawnieniu taśm został prezydentem USA.