Od rana pod kopalnianym zegarem pojawiało się coraz więcej zniczy i wiązanek kwiatów. Kilkadziesiąt osób zgromadziło się pod kopalnią o godz. 16.30. O tej godzinie rok temu doszło do katastrofy. Wśród milczących, modlących się osób byli zarówno bliscy ofiar, jak i osoby, które nie znały żadnego z górników. Dwie młode kobiety przykleiły na zegarze kartkę z wierszem. - Nic straszniejszego w życiu nie było. Stracić dziecko to jest najgorsza tragedia. Widzę go w tej chwili wszędzie, nie da się zapomnieć - mówiła matka jednego z górników, Florentyna Mierzchała. Jak podkreśla, przed katastrofą jej syn przepracował w "Halembie" zaledwie kilka dni, został tam przeniesiony z innej kopalni. Był zatrudniony w firmie "Mard", która pracowała przy likwidacji ściany wydobywczej ponad 1000 metrów pod ziemią. O katastrofie kobieta dowiedziała się będąc u siostry, ktoś zadzwonił z taką informacją. - Trzeba żyć dalej. Ból jest, ale trzeba żyć - podkreśla matka górnika. Jacek Mierzchała przeżył 39 lat, urodziny miał dzień przed tragiczną szychtą. Zostawił czternastoletniego syna i dwuletnią córkę. Osoby, które przychodziły w środę pod kopalnię podkreślały, że takiej tragedii nie da się zapomnieć. Zaznaczali zarazem, że refleksja nie wróci już życia ofiarom. - Mąż miał inną zmianę, ale nasz zięć pracował w firmie "Mard", miał przepracować dniówkę właśnie wtedy, ale urodziła mu się córka. Byliśmy w tym dniu i smutni, i zarazem bardzo szczęśliwi, że ominęła nas taka tragedia - powiedziała jedna z kobiet. - Mąż właśnie po pracy na kopalni odchodzi na emeryturę. Cieszę się, że szczęśliwie przepracował te lata, że nie musiałam przeżywać takiej tragedii - dodała. Jej małżonek przeżył dwie tragedie. Kiedy blisko 18 lat temu w "Halembie" metan zabił 19 górników, został ranny, miał poparzone drogi oddechowe. W sobotę odchodzi na emeryturę, już nie będzie zjeżdżał pod ziemię. Przepracował 35 lat, z czego 22 lata pod ziemią. - Jestem wolnym człowiekiem - mówi dziś o sobie.