Ratownicy, którzy wyjeżdżają z akcji, nie chcą rozmawiać. Wychodzą z kopalni w milczeniu. Idą pod zegar, zapalają znicze i odchodzą. Są przygnębieni tym, co się stało. Na powierzchnię wywieźli tylko zwłoki. Nie anonimowe, choć nierozpoznawalne. To ciała przyjaciół. Górników z którymi jeszcze tydzień temu żartowali, kłócili się, a potem szli na piwo. - Dajcie spokój. Nie pytajcie. Po prostu robimy swoje. Nie myślimy o niebezpieczeństwie. To cmentarzysko. Lepiej pomódlcie się z nami - mówili ratownicy do dziennikarzy. Nie wiadomo, jak długo potrwa podziemna akcja. Może kilka dni, może kilkanaście. Miejsce, w którym we wtorek doszło do wybuchu metanu, a być może także pyłu węglowego, nadal nie jest bezpieczne. Dzięki ciągłemu wietrzeniu poziom metanu spadł tam do poziomu 1,7 proc. Gdyby przekroczył 2 proc. zastępy musiałyby opuścić teren. - Tam mogą być "zaciski", w nich może ukrywać się gaz. Może go wydmuchać - mówił "DZ" Lech Krupiak, ratownik z Okręgowej Stacji Ratownictwa w Bytomiu. Nad bezpieczeństwem ekip czuwa zaawansowana technika. Ale we wtorek przed 16.30 te urządzenia też tam były. Wtedy zawiodły. To nie może się powtórzyć. Tam pod ziemią jest nadal 30 st. C. Mało tlenu. Pył. Pracować można tylko w aparatach tlenowych. Wszystko po to, by przywrócić w chodniku atmosferę nadającą się do oddychania. Wtedy na dół będzie mogła zjechać komisja Wyższego Urzędu Górniczego i prokuratorzy. Raport specjalny: Tragedia w kopalni