Utrzymany został też wyrok 15 lat więzienia dla jego brata, Aleksandra, który także wówczas strzelał, lecz nie trafił żadnego z funkcjonariuszy. Takie same kary wymierzył im przed rokiem katowicki sąd okręgowy. Wyrok zaskarżyły wszystkie strony procesu. Sędzia Mirosław Ziaja podkreślił, że chociaż przestępcy charakteryzowali się skrajnie wysokim stopniem brutalności, to jednak ich postawa - przyznanie się do winy, skrucha i złożenie obszernych wyjaśnień - musi być premiowane. Wyjaśnienia oskarżonych pozwoliły wznowić i zakończyć kilkadziesiąt umorzonych wcześniej śledztw w sprawie popełnionych przez nich przestępstw. Do środowiska przestępczego musi trafić wyraźny sygnał, że taka postawa musi znaleźć odzwierciedlenie w wymiarze kary, nawet w przypadku tak skrajnie szkodliwych społecznie czynów - mówił sędzia. Poza braćmi w procesie odpowiadało ośmiu innych mężczyzn, którym prokuratura zarzuciła dokonanie m.in. kilkudziesięciu napadów. Sąd apelacyjny w kilku przypadkach nieznacznie zmienił wymierzone im w pierwszej instancji kary. Część zarzutów zbada ponownie sąd okręgowy. Sąd apelacyjny złagodził - z 15 do 12 lat więzienia - karę dla Mariusza Śliwińskiego, który był uważany za "mózg" grupy i ma na koncie kilkadziesiąt napadów z bronią. Ten oskarżony od początku przyznawał się do winy i opisał wszystkie znane mu przestępstwa. Pozostali dostali wyroki od dwóch do 10 lat więzienia. Podczas napadów, dokonanych w latach 1999-2002 przestępcy zrabowali łącznie około miliona złotych. Główny oskarżony, Jarosław Żołna odpowiadał w procesie za 45 przestępstw, wśród nich 34 napady z bronią. Pokrzywdzonych przez tę grupę zostało ok. 230 osób i instytucji, m.in. rodziny zabitych policjantów, ofiary innych napadów oraz firmy ubezpieczeniowe. Do napadu na kawiarenkę doszło 20 maja 2002 r. Wzięło w nim udział czterech bandytów. Gangsterzy napadli na kawiarenkę, bo sądzili, że jej właściciel, posiadający nielegalną rozlewnię alkoholu, ma przy sobie dużo gotówki. Gdy weszli do kafejki, siedzieli tam dwaj funkcjonariusze w cywilu, którzy zrobili sobie przerwę w nocnej służbie. Pili kawę. Gdy właściciel lokalu krzyknął, że wewnątrz są policjanci, Jarosław zaczął strzelać, policjanci odpowiedzieli ogniem. Kiedy został ranny krzyknął do innego uzbrojonego kompana, by ten też zaczął strzelać. Ten jednak nie reagował, wtedy broń z jego ręki wyrwał Aleksander, który kontynuował ogień. Jarosława, ciężko rannego od policyjnych kul, kompani zostawili przed szpitalem. Po kilku dniach odzyskał przytomność. Życie uratował mu telefon komórkowy, na którym zatrzymał się jeden z pocisków. Wbrew stanowisku prokuratury sąd nie znalazł podstaw do wymierzenia dożywocia Jarosławowi Żołnie. Jest to kara stosowana w wyjątkowych przypadkach; oskarżony nie jest na tyle zdemoralizowany, by go trwale izolować ze społeczeństwa - argumentował sąd, przypominając jego postawę z procesu. Za osobę zdemoralizowaną uchodzi jego brat Aleksander, który był już wcześniej karany za przestępstwa narkotykowe. Dlatego sąd nie znalazł podstaw, by złagodzić mu karę. Bracia Żołna, doprowadzeni na rozprawę z aresztu, nie mieli nic do powiedzenia. Podtrzymali jedynie to, co powiedział ich adwokat mec. Wiesław Honorowicz. Z apelacji tego obrońcy wynikało, że policjanci oddali w kafejce strzały nielegalnie, bo byli wówczas poza służbą, a Aleksander Żołna oddając w ich kierunku strzały, działał w obronie koniecznej. Jak zauważył sąd, z apelacji Honorowicza wynikało, że to policjanci byli zamachowcami. Sędzia Ziaja odpowiadał, że ktoś kto prowokuje zdarzenie nie może skorzystać z dobrodziejstwa przepisów o obronie koniecznej. Funkcjonariusze mieli prawo strzelać. Z ustawy o policji wynika, że policjant w każdym czasie musi wykonywać czynności zgodnie z rotą ślubowania, a ta nakazuje stanie na straży bezpieczeństwa. Gdyby policjanci nie zachowali się tak jak się zachowali narażając życie i tracąc je, mogliby się narazić na odpowiedzialność dyscyplinarną; jeśli można w tej sprawie mówić o obronie koniecznej, to właśnie policjantów - podkreślał sędzia Ziaja. - Wszystko trwało kilkanaście sekund. Czego można wymagać od funkcjonariuszy policji, którzy przy tak gwałtownym ataku z broni palnej takim atakiem byli zaskoczeni (...) Mieli krzyczeć "policja" nie używając broni służbowej? - pytał sędzia. - Jeżeli przyjąć tak to musielibyśmy powiedzieć, że to policjanci byli zamachowcami, a nie oskarżeni. Taki wniosek moglibyśmy wyprowadzić z apelacji obrońcy. Jest to zupełnie irracjonalne. Do czego byśmy doszli w tym państwie? - pytał przewodniczący składu orzekającego. Prokuratura uznała, że bandyci nie stanowili zorganizowanej grupy przestępczej w znaczeniu kodeksowym. Nie byli związani z żadnymi gangami i tylko dwaj z nich byli wcześniej karani. W toku dochodzenia zeznali m.in., że dokonując coraz brutalniejszych napadów zdobywali pieniądze na rozrywkowe życie. Zaczynali od nie zawsze udanych napadów na hurtownie i restauracje. Z czasem byli coraz lepiej zorganizowani, uzbrojeni i coraz bardziej brutalni. Podczas napadów przewracali ofiary na ziemię i przystawiali im broń do głowy. Do najgłośniejszych ich napadów należy "skok" na konwojentów Lukas Banku w Rudzie Śląskiej - w styczniu 2002 r. Ukradli wówczas 311 tys. zł. Konwojentowi, który odmówił wykonywania ich poleceń Śliwiński przestrzelili wówczas rękę i kolano. Przed zatrzymaniem oskarżeni na ogół cieszyli się dobrą opinią. Jarosław Żołna jest ratownikiem medycznym, zarabiał jako tancerz w grupie estradowej; wśród oskarżonych jest też programista i student zarządzania oraz technik-hotelarz. W procesie odpowiadał też były kapitan Wojska Polskiego, pasjonat broni, który szkolił oskarżonych, a także umożliwiał im dostęp do broni i amunicji. Jako oficer wojska szkolił komandosów w strzelectwie i spadochroniarstwie. Został zdegradowany o jeden stopień i skazany na dwa lata więzienia.