Prace prowadzono mimo przekroczonego dopuszczalnego stężenia metanu. W kopalni doszło do szeregu nieprawidłowości. "Dziennik Zachodni" dodatkowo ustalił, że już po tragedii były próby ukrywania dowodów, mataczenia i namawiania co najmniej jednego świadka do składania fałszywych zeznań. Nie wiadomo jeszcze, czy w związku z tym zostaną postawione zarzuty. - Szef krzyczał na mnie. Pytał, co zeznawałem. Inne osoby straszyły mnie, że skoro wiedziałem o nieprawidłowościach, a nie powiadomiłem nadzoru, to jestem winny śmierci kolegów i mogę iść do więzienia - opowiada informator gazety. Z rejonu katastrofy wydostał się kilka godzin przed wybuchem. Nadal nie doszedł do siebie. Przechodzi załamanie nerwowe. Pije, płacze, krzyczy. Nie może pracować. Inni górnicy, którzy cudem uniknęli śmierci, też nie są w lepszym stanie psychicznym. Wielu z nich funkcjonuje tylko dzięki psychotropom. W środę WUG opublikował sprawozdanie z trzeciego posiedzenia specjalnej komisji. Wynika z niego, że skala nieprawidłowości, do jakich dochodziło w Halembie była znacznie większa niż przypuszczano. Udowodniono, że roboty górnicze były prowadzone w ścianie 1, mimo że czujniki metanu wykazywały przekroczenia dopuszczalnych stężeń tego gazu. Informatorzy "DZ" mówili nawet o 5 proc. metanu, kiedy dopuszczalne są 2 proc. Już przy takim stężeniu wszelkie prace powinny być natychmiast przerwane, a górnicy wycofani z zagrożonego rejonu. Komisja WUG wykazała, że w rudzkiej kopalni działo się inaczej. Dlaczego? Oficjalnej odpowiedzi nie ma. Górnicy mówią: - O kasę szło! Nas, ryli, mieli gdzieś! Czujniki dawali tam, gdzie wiało! WUG potwierdził, że były dwa wybuchy. Najpierw metanu, potem pyłu węglowego. Ustalono także, że wentylacja podczas likwidacji ściany nie była wystarczająca - podaje "Dziennik Zachodni".