We wszystkich szpitalach pielęgniarki pracują jak na ostrym dyżurze. Oznacza to, że na oddziały przyjmowani są tylko pacjenci, których życie jest zagrożone. Najmniej narzekają chorzy, którzy leżą w szpitalach. Na każdym oddziale pracują minimum trzy siostry. Strajk szczególnie daje się we znaki pacjentom zgłaszającym się na planowe zabiegi. - Zostałam odesłana do domu. Mam dzwonić do pani doktor po kolejny termin - usłyszał od chorej kobiety reporter RMF FM Piotr Glinkowski. Nerwowa atmosfera panuje w izbie przyjęć. Odesłani pacjenci muszą czekać na koniec strajku. Mogą też zgłosić się do szpitali w sąsiednich miastach - w Cieszynie, Tychach lub Pszczynie. Na razie nie wiadomo, kiedy sytuacja może się poprawić. Pielęgniarki mówią, że wrócą do pracy, gdy dyrekcja rozpocznie z nimi negocjacje na temat podwyżki płac. Kobiety chcą by ich pensje wzrosły z 2 tys. 300 zł do 3 tys. zł brutto. W poniedziałek po południu protestujące pielęgniarki spotkały się z dyrektorami swych placówek z udziałem m.in. wicewojewody śląskiego. Jak relacjonowały, dyrektorzy skoncentrowali się na omówieniu sytuacji szpitali i powtarzaniu, że nie mają pieniędzy. Pielęgniarki skarżyły się, że czują się lekceważone, bo od kilku lat w kosztach leczenia uwzględniane są tylko pozycje: lekarze i sprzęt. Mówiły, że od pewnego już czasu próbują podjąć rozmowy o swoich płacach, a w ubiegłym tygodniu zapowiedziały, że w razie braku odzewu, 8 lutego rozszerzą swój protest. Wobec braku efektów popołudniowego spotkania z wicewojewodą, strajkujące dotąd biernie pielęgniarki wieczorem odeszły od pacjentów.