- Sam mogłem zginąć, tak jak moi pracownicy, koledzy i przyjaciele - powiedział przed sądem ten drugi oskarżony. Odpowiedzialnością za tragedię obarczył pracowników kopalni. W listopadzie 2006 r. w wybuchu metanu i pyłu węglowego w "Halembie" zginęło 23 górników likwidujących ścianę wydobywczą 1030 m pod ziemią. 15 spośród ofiar pracowało w Mardzie. Stanisław B., który w firmie Mard był nadsztygarem ds. bhp, odpowiada m.in. za to, że w sytuacji zagrożenia nie wycofywał załogi. Oskarżony podkreślał, że to kopalnia odpowiadała za rozpoznanie i zwalczanie niebezpieczeństw naturalnych, a w chwili zagrożenia - poinformowanie o nich i wycofanie załogi. Na każdej zmianie na dole byli pracownicy "Halemby" - osoba z dozoru i pracownik mierzący stężenia metanu - podkreślił. - To te dwie osoby oraz dyspozytor bezpieczeństwa metanowego w sposób szczególny byli odpowiedzialni za stan atmosfery i przewietrzanie ściany, za bezpieczeństwo metanowe i pyłowe - oświadczył B. i zaznaczył, że sama firma Mard nie miała urządzeń do analizy zagrożenia wybuchem pyłu węglowego. Oskarżony utrzymuje, że w dniu katastrofy i w dniach poprzedzających tragedię, kiedy sam mierzył ilość metanu w atmosferze, nigdy nie zanotował przekroczonych dopuszczalnych stężeń tego gazu. Dlatego nie zgadza się z zarzutem prokuratury, że mimo stwierdzonego zagrożenia nie wycofywał załogi. Stanisław B. mówił też przed sądem, że w górnictwie pracuje od 31 lat i nigdy z jego winy nie doszło do narażenia nikogo na niebezpieczeństwo. Odmówił odpowiedzi na pytania sądu. - Od 2003 r., kiedy zostałem kierownikiem działu przygotowania produkcji w "Halembie", nie sądziłem, że mogę zasiąść na ławie oskarżonych - oświadczył inny podsądny Henryk Sz. Oskarżony uważa, że nie złamał żadnego z przepisów mówiących o bezpieczeństwie pracy w kopalni. Uważa, że w akcie oskarżenia są sprzeczności. Także temu mężczyźnie prokuratura zarzuciła, że na dwa dni przed katastrofą - gdy także dochodziło do przekroczenia dopuszczalnych stężeń metanu - nie wycofał załogi z zagrożonego rejonu. W dniu objętym prokuratorskim zarzutem oskarżony był kierownikiem zmiany i zastępcą kierownika ruchu zakładu. Sz. oświadczył, że do jego obowiązków nie należało wycofanie załogi, bo sam był na powierzchni i nie wiedział, jaka jest sytuacja na dole kopalni. Po chwili przyznał jednak, że mógł wydać takie polecenie dyspozytorowi. Jak mówił, pomiarów wykonanych przez kopalnianą aparaturę nie uznał za miarodajne, bo przyjął, że końcówka tzw. linii chromatograficznej (analizującej stężenie gazów) była usytuowana w innym miejscu niż pracowali górnicy, w zawale, za tamą izolacyjną. -Uznałem, że stężenia metanu za tamą izolacyjną nie zagrażają pracującym w ścianie pracownikom - powiedział Sz. Według jego wyjaśnień, górnicy pracowali 15 m od miejsca, w którym linia chromatograficzna zmierzyła wysokie stężenia metanu. Pytany przez sąd, czy ta odległość była bezpieczna i wystarczająca, odpowiedział, że tak, bo za tamą nie mogło dojść do inicjacji wybuchu, a w takich miejscach nie wykonuje się żadnych prac. Dopytywany, czy do zapoczątkowania wybuchu może dojść także w rejonach gdzie nie są prowadzone prace, przyznał, że tak. Przyczyną może być np. pożar - mówił. Następna rozprawa 13 marca. Prokuratura Okręgowa w Gliwicach zamknęła śledztwo w czerwcu ub. roku. W głównym procesie, który ruszył w listopadzie, odpowiada 17 oskarżonych. Dziewięciu innych mężczyzn przyznało się do winy i dobrowolnie poddało karze. 5 lutego usłyszeli wyroki - od czterech miesięcy do dwóch lat więzienia w zawieszeniu i grzywny od 300 do 1500 zł. Jak ustaliły prokuratura i nadzór górniczy, kierujący kopalnią przyzwalali na łamanie przepisów i zasad sztuki górniczej. Najpoważniejsze zarzuty ciążą na głównym inżynierze wentylacji kopalni i kierowniku jej działu wentylacji - Marku Z. Odpowiada on m.in. za sprowadzenie katastrofy, w której zginęli górnicy. Były dyrektor "Halemby" Kazimierz D. jest oskarżony o sprowadzenie niebezpieczeństwa dla życia i zdrowia górników, co skutkowało śmiercią 23 osób. Żaden z nich jeszcze nie składał wyjaśnień przed sądem.