34-letni mężczyzna odpowiada przed sądem m.in. za zabójstwo człowieka, sprowadzenie zdarzenia zagrażającego życiu i zdrowiu wielu osób, którego następstwem była śmierć człowieka, a także spowodowanie ciężkich obrażeń ciała i rozstroju zdrowia kilku osób. W środę sąd wysłuchał ostatnich biegłych oraz powtórnych mów końcowych. 11 stycznia ubiegłego roku pijany Tomasz Ł., po sprzeczce z kompanami, rozlał pięć litrów benzyny, którą przypadkiem miał ze sobą, podpalił, po czym wyszedł z baru, poszedł do domu i zadzwonił na policję, informując o swoim czynie. Podpalacz został zatrzymany tego samego dnia, od tego czasu przebywa w areszcie. Podczas środowej rozprawy sąd wysłuchał trzeciej pary psychiatrów powołanych na wniosek obrońcy Tomasza Ł. Adwokat chciał bowiem zwrócić uwagę na fakt, że oskarżony - w chwili podpalenia mający we krwi ponad 2,6 promila alkoholu oraz będący pod wpływem leków uspokajających - mógł nie zdawać sobie sprawy z możliwych skutków swych działań. Kolejni biegli w tej sprawie odrzucili argumentację mec. Macieja Doktorowicza, podkreślając że Tomasz Ł. choć był leczony lekami psychotropowymi, nie miał zaburzeń depresyjnych i psychotycznych. Miał natomiast problemy z alkoholem, bywał po nim agresywny, a zażycie leków uspokajających mogło poskutkować tylko nasileniem działania alkoholu. Psychiatrzy ocenili również, że wbrew pierwszym zeznaniom po zatrzymaniu, w których oskarżony przedstawił swoją relację ze zdarzenia, w dalszych etapach postępowania próbował symulować różne zaburzenia psychiczne, co wykluczyły testy. M.in. na tej podstawie prok. Arkadiusz Jachura wskazywał w swej mowie końcowej na umyślność działania sprawcy. - Oskarżony umyślnie sprowadził pożar, chcąc sprowadzić śmierć na osoby przebywające w lokalu - podkreślił prokurator, wnioskując o karę 25 lat więzienia. - Domagam się, by nie wyszedł już na wolność - dodał występujący jako oskarżyciel posiłkowy ojciec jednej z ofiar pożaru - 18-letniej wówczas Ani. Mec. Doktorowicz w swojej mowie końcowej dowodził, że Tomasz Ł. nie liczył się z tym, że jego zachowanie doprowadzi do tragedii na tę skalę. - Przypuszczam, że myślał, że wystraszy i spowoduje ucieczkę tych ludzi. - To nie sam ogień spowodował tragiczne skutki, a opary z benzyny i tworzyw sztucznych, czego przeciętny człowiek mógł się nie spodziewać - mówił. Obrońca zwrócił także uwagę na fakt, że choć oskarżony dopuścił się "strasznego czynu", wcześniej nie był karany i prowadził normalne życie, utrzymując niepracującą żonę i dwójkę dzieci. - Gdy usłyszał zeznania świadków, poddał się i nie upierał przy swojej wersji nieszczęśliwego wypadku - zaznaczył obrońca, prosząc sąd o "łagodną karę". - Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co robię. Gdybym wiedział, co się stanie, w ogóle nie wszedłbym do tego baru - powiedział oskarżony, przepraszając za swój czyn, szczególnie bliskich ofiar i poszkodowanych. Ojciec zmarłej dziewczyny w złożonym przed sądem oświadczeniu podkreślił jednak, że nie przyjmuje przeprosin i nie zrobi tego nigdy. W pożarze - prócz dwóch ofiar - poparzonych zostało kilkanaście osób, w tym pięcioletnia dziewczynka. Podczas procesu zarówno oni, jak i biegli podkreślali, że pożar w pomieszczeniu miał wyjątkowo gwałtowny przebieg. Prócz benzyny szybko zaczęło się palić plastikowe wyposażenie lokalu, a wnętrze wypełniło się gorącym, trującym dymem. Zdaniem biegłych, lokal o powierzchni kilkudziesięciu metrów kwadratowych zgodnie z przepisami nie musiał mieć specjalnych zabezpieczeń, jak np. dwa wyjścia ewakuacyjne. Klienci baru mieli jednak problem z ewakuacją, podpalacz rozlał bowiem benzynę blisko wejścia. Akcja gaśnicza trwała godzinę, pożar gasiły cztery zastępy strażaków. Proces przeciwko Tomaszowi Ł. toczy się przed katowickim sądem okręgowym od lipca 2007 r. Przed kilkoma tygodniami sąd zamknął już przewód i odebrał od stron mowy końcowe, wznowił go jednak, aby wysłuchać powołanych kolejnych biegłych psychiatrów, o co wnioskował obrońca oskarżonego. W procesie występowało pięcioro oskarżycieli posiłkowych - członkowie rodzin ofiar lub poszkodowanych w pożarze. Oprócz rodziców 18-latki, która kilka dni po pożarze zmarła wskutek oparzeń dróg oddechowych w siemianowickim szpitalu, w procesie uczestniczyli też bliscy 26-letniego mężczyzny, który z tego samego powodu zmarł dzień po tragedii.