Choć do strachliwych nie należy, szybko zrozumiał dlaczego ojciec odradzał mu tę pracę. - Wcześniej pracowałem w prywatnych firmach - wyjaśnia Przemek Doniec. - Dzień w dzień po jedenaście, dwanaście godzin. W domu prawie mnie nie było, a na dodatek pieniądze z tego były marne. Wtedy pomyślałem o kopalni. Ojciec nie był zachwycony. Żona w ogóle nie chciała o tym słyszeć. To było krótko po "Halembie", ale jak już sobie coś postanowię, to trudno mnie od tego odwieść. Powiedziałem sobie: mam 30 lat, spróbuję. Zawsze mogę zrezygnować. No i w marcu zacząłem pracę na kopalni "Mysłowice". W tej samej, w której ojciec przepracował 25 lat. Od ojca Przemek dostał dwie rady: nisko trzymaj głowę i nie pchaj się tam, gdzie cię nie proszą. Trzyma się ich od pierwszej szychty i dziś jest z tej pracy zadowolony. Trudny przodek Na początku najbardziej zszokowała go nie sama ciężka praca, ale tłum ludzi na dole. Najciężej fizycznie i psychicznie mają ci, którzy pracują na przodku. Od nich wszystko się zaczyna. Przygotowują miejsce do wydobycia. Przemek Doniec pracuje 20, 30 metrów do tych na przodku. Można powiedzieć, że grupa ludzi, z którymi pracuje to takie zaplecze przodka. Ich zadaniem jest dostarczyć wszystkiego, czego przodek potrzebuje. Gdy ściana jest przygotowana, zaczynają pracę ci, którzy ją uzbroją. Dopiero po nich przychodzą następni, którzy wydobywają węgiel. Jedni są zależni od drugich. Może dlatego jest między górnikami taka więź, jakiej nie było między pracownikami w poprzednich firmach Przemka. Jak ojciec z synem - To mi się naprawdę podoba - podkreśla Przemek. - Starsi koledzy radzą młodszym. Na to uważaj, to zrób tak albo tam lepiej nie idź. Jak między ojcem i synem. Normalne jest też, że sobie pomagamy. Kłótnie też są oczywiście, ale szybko się kończą. Podoba mi się, że sztygar rano mówi mi co mam zrobić i to jest moje zadanie. Nie ma tak, że jak skończę, to jeszcze coś doda, a potem znów. A tak niestety było tam, gdzie pracowałem wcześniej. Przemek Doniec szybko się do kopalni przyzwyczaił i zżył z kolegami. - Ja łatwo nawiązuję nowe znajomości - mówi. Trudno się dziwić. Uśmiechnięty, sympatyczny, wesoły. Dziś już, gdy wychodzi do pracy, nie myśli o niebezpieczeństwie. Przychodzi na 6 rano. Odbija dyskietkę, idzie na felezunek (dzielenie roboty). Potem do szolni (winda). Zjeżdża w dół - 600, 700 metrów pod ziemię. Pociąg podwozi go w pobliże miejsca pracy. Resztę drogi musi pokonać wąskim korytarzem na nogach. W ciemności. Lampka daje niewielkie światło. Trzeba, jak mówił ojciec, uważać na głowę, a gdy wydaje się, że podłoga się rusza, to znak, że szczury dopadły coś do jedzenia. Ale szczury też nie są w stanie zniechęcić Przemka do kopalni. Jedyne co go może trochę rozczarowało to zarobek. Zarabia lepiej niż zarabiał wcześniej, ale za tak ciężką i niebezpieczną pracę mogłoby być więcej niż 1700 zł. - Z drugiej strony, dopiero zaczynam - dodaje. - Może z czasem będzie lepiej? W swoją pierwszą Barbórkę na pewno pójdzie z rodziną do kościoła. Codziennie, gdy rano wychodzi do pracy, spogląda na śpiącą jeszcze żonę Monikę i 4- letnią córkę Julcię. Za każdym razem prosi Boga o to samo: żeby po szychcie znów je zobaczyć. Jolanta Szymczyk-Przewoźna jolanta.szymczyk@echomiasta.pl Barbara święta Barbara była córką bogatego poganina. Przyjęła chrzest i złożyła śluby czystości. Ojciec, który wybrał dla niej kandydata na męża, nakazał, by wyparła się chrześcijaństwa i zamknął ją w wieży. Barbarze udało się z niej uciec, ale ojciec schwytał ją i ściął jej głowę. Dlatego jest czczona jako patronka ludzi narażonych na nagłą śmierci. Choć jest też patronką marynarzy i rybaków, to dla górników ma podobno najwięcej serca. Mówi się, że Barbara święta o górnikach pamięta. Czasem jednak inaczej, niż by chcieli. Górnicy mówią, że w Barbórkę nie lubi być sama. Dlatego przed świętem zabiera kogoś do siebie. Najwięcej zabrała rok temu - 23 górników z "Halemby".