Piotrek jest ratownikiem medycznym. Sebastian pracuje w firmie komputerowej. Obaj są członkami jaworznickiego Stowarzyszenia "Horyzonty". W głowie mają sporo pomysłów - mniej lub bardziej szalonych. Pasjonują ich nietypowe wyzwania i wyprawy. Do swoich dokonań mogą zaliczyć m.in. pieszą wędrówkę przez polskie wybrzeże - ponad 530 km. Kilka miesięcy przed wyprawą w Alpy rozpoczęli przygotowania teoretyczne i fizyczne. Obaj przeszli szkolenie zorganizowane przez Polski Związek Alpinistyczny. Pływali, biegali i jeździli na rowerze pracując nad kondycją. W ramach przygotowań Piotr przebiegł nawet Maraton Krakowski i jaworznicką "piętnastkę", czyli XII Międzynarodowy Bieg Uliczny. W Alpy wyruszyli 5 sierpnia. Już pierwszego dnia deszcz przemoczył im wszystkie ubrania i sprzęt. - W południe wyruszyliśmy w góry. Pogoda była beznadziejna, padał deszcz, później deszcz ze śniegiem i wreszcie śnieg - opowiada Piotr Fijoł. - Sam Mont Blanc wydawał się tak odległy i nierzeczywisty, że nasuwała nam się myśl o tym, czy będziemy tam w stanie wejść, czy uda nam się zwalczyć przenikliwe zimno. Drugiego dnia pogoda na tyle się poprawiła, że mogli zaatakować Kuluar Śmierci - stromą ścianę, po której często schodzą lawiny śnieżne i kamienie. I tu czyhało na nich pierwsze poważne niebezpieczeństwo. W połowie drogi cała grań znikła. Przykryła ją chmura. - Przeraziły nas grzmoty, które następowały jeden po drugim. Znaleźliśmy się w samym epicentrum burzy - mówi Sebastian Pycia. - Nasze polary naelektryzowały się, a z dołu nie było słychać, aby ktoś podążał za nami. Do tego było zimno, bardzo zimno. Musieli podjąć szybką decyzję, co dalej. Zdecydowali podążać w górę. Cali i zdrowi dotarli do kolejnego schroniska na wysokości 3817 m. Spotkali tam Francuzów i Rosjan. Ze względu na fatalne warunki pogodowe spędzili tam dwa dni. W dalszą drogę wyruszyli nad ranem 10 sierpnia. Potwornie zmęczeni, w 17 stopniowym mrozie, brnąc na kolanach po zmrożonym śniegu, docierają do kolejnego schroniska na wysokości 4362 m. Za nimi na miejsce przyszli Rosjanie. - Piliśmy razem herbatę i dyskutowaliśmy na temat fatalnych warunków pogodowych - tłumaczy Fijoł. - Po kilku godzinach Rosjanie zdecydowali się na odwrót. Śpiewając nam "Jeszcze Polska nie zginęła" odeszli w głąb chmury, która nas ogarnęła. Zostaliśmy sami. 11 sierpnia o godzinie 4.00 rano przebudzili się z nadzieją ze pogoda się poprawiła. Okazało się, że mogą zaryzykować zdobycie szczytu. Mróz i wiatr utrudniał im nam marsz. Do tego doszły mdłości i osłabienie, które są typowymi objawami braku tlenu. Na tej wysokości jest go prawie 50 proc. mniej niż na nizinach. O 8.45 stanęli na dachu Europy. Ze łzami w oczach złożyli sobie życzenia. Ich "pielgrzymka" dobiegła końca. Ale to nie koniec ich podróży. Zapowiadają, że w przyszłym roku wyjeżdżają na Alaskę.