Sprawca został ujęty po ponad czterech latach od zabójstwa; wtedy też odnaleziono ciało Joanny. Na pierwszą rozprawę stawili się bliscy zamordowanej studentki, którzy są oskarżycielami posiłkowymi, by - jak mówili - uczestniczyć w procesie, a nie przyglądać mu się z boku. Będą się domagać jak najsurowszej kary dla oskarżonego. Po odczytaniu aktu oskarżenia przez prokuratora Bogusława Rolkę, 37-letni Marek Z. oświadczył, że przyznaje się do winy. Po chwili zaznaczył jednak, że nie przyznaje się do próby gwałtu. - Tego nie zrobiłem - powiedział. Po zaledwie kilku zdaniach spytał, czy może usiąść. Mówił, że źle się czuje. Sąd zarządził przerwę, wezwano pogotowie, którego ekipa zdecydowała, że oskarżony musi zostać przewieziony do szpitala. Rozprawę przerwano do 28 października. - Dlaczego nie robiło mu się słabo, gdy miał kamień w ręce i tak strasznie masakrował moje dziecko? - skomentowała w rozmowie z dziennikarzami zachowanie oskarżonego matka Joanny. Nie wierzy w twierdzenie Marka Z., że nie chciał zgwałcić dziewczyny. - Widział ją - jak twierdzi - po raz pierwszy w życiu. To po co obcą osobę wciągnął w krzaki? Czysty absurd - podkreśliła. - Dopóki wierzyliśmy, że nasze dziecko żyje, robiliśmy wszystko, żeby je odnaleźć, a teraz chcemy zrobić wszystko, co możemy ku jej czci - dodała, pytana dlaczego została w procesie oskarżycielką posiłkową. Ojciec ofiary powiedział, że przyszedł do sądu, by zobaczyć jak wygląda "bestia", która zgotowała taki los jego dziecku. - Dla mnie to nie jest człowiek (...) To dla mnie niepojęte, że jeden człowiek może zrobić drugiemu coś takiego - podkreślił. - Jestem tutaj po to, żeby dopilnować, a przynajmniej zrobić wszystko, co w mojej mocy, by on do końca swojego nędznego żywota nie opuścił więzienia. Żadna kara nie wróci mi dziecka; wiem, że w Polsce nie ma kary śmierci, choć według mnie powinna być. Wtedy niejedno życie może by było ocalone, gdyby do publicznej wiadomości poszła informacja, że został wykonany wyrok śmierci - dodał tata Joanny. Joanna, mieszkanka Czechowic-Dziedzic, zaginęła w czerwcu 2006 roku. Studentka Górnośląskiej Wyższej Szkoły Handlowej w Katowicach udała się rano w kierunku dworca kolejowego w sąsiednich Goczałkowicach; jechała na egzamin. Do pociągu już nie wsiadła. Poszukiwania dziewczyny nie przyniosły skutku. Sprawę udało się rozwikłać dopiero po ponad czterech latach. W listopadzie ubiegłego roku policja zatrzymała w Legnicy Marka Z. Pracował tam przy wyrębie lasu. Na stałe mieszkał w okolicy Czechowic-Dziedzic. Ma żonę i dziecko. Nie był wcześniej karany. Mężczyzna już po zatrzymaniu przyznał się do zbrodni i wskazał miejsce, w którym zakopał ciało. Było to nieopodal dworca kolejowego w Goczałkowicach, dokąd szła studentka. - Oskarżony najpierw szarpał dziewczynę, a później spowodował u niej poważne obrażenia w obrębie twarzoczaszki, uderzając ją kamieniem. Ofiara została zaciągnięta w krzaki, a później przeniesiona w inne miejsce, ciało zostało ukryte w worku i przysypane ziemią - powiedział prok. Rolka. Śledczy niechętnie mówią o tym, w jaki sposób udało się ustalić sprawcę. Prokurator zdradził jedynie, że przełomowym tropem prowadzącym do Marka Z. był numer IMEI - indywidualny numer telefonu komórkowego. Podczas śledztwa Marek Z. został poddany kilkutygodniowej obserwacji psychiatrycznej. Biegli uznali, że w chwili zbrodni był poczytalny.