Najpierw w rodzinnym domu we wsi Okopy na Podlasiu, gdzie rodzice wpajali mu, że u nich kłamstwa nigdy nie było, że trzeba żyć w prawdzie, kochać ludzi, Boga i Ojczyznę. Potem w kościele, gdzie był ministrantem i bywał prawie codziennie, i na lekcjach religii. Później, w czasie studiów, w seminarium duchownym, a także w wojsku, gdzie zabrano go przymusowo tuż po obłóczynach. Wreszcie, już po święceniach kapłańskich - przyjętych z rąk prymasa Stefana Wyszyńskiego - w swoich parafiach: Trójcy Świętej w Ząbkach pod Warszawą, Matki Bożej Królowej Polski w Aninie i Dzieciątka Jezus na warszawskim Żoliborzu. W końcu w parafii św. Stanisława Kostki też na Żoliborzu, gdzie zakończył posługę. - Nigdy nie był liderem ani bohaterem i nie chciał nim być. Natomiast jego życie i nauczanie, szczególnie w ostatnim okresie, do dziś zasługuje na uwagę - mówi ks. prałat Zygmunt Malacki, obecny proboszcz żoliborskiej parafii. Ks. prałat cieszy się, że przyszedł czas, iż o księdzu Popiełuszce próbujemy mówić nieco głębiej, że pytamy, jak ideały, o które walczył, są przestrzegane w dzisiejszej Polsce i co powiedziałby dziś na to, co się dzieje. - Nie tylko patrząc na niego przez pryzmat stanu wojennego - zastrzega. Jednak od tego kontekstu, przyznaje ksiądz, do końca nie da się uciec. To właśnie w stanie wojennym szczególnie było widać, że dewizami, iż ksiądz jest dla ludzi i ma być blisko nich, a zło trzeba dobrem zwyciężać, ks. Popiełuszko kierował się w swoim życiu. Oklaski dla Kościoła Najbardziej intensywne były cztery ostatnie lata życia księdza Jerzego. W 1980 r. już na samym początku, gdy zaczęła się tworzyć, związał się z Solidarnością. Jednak w centrum zdarzeń znalazł się trochę nieoczekiwanie dla samego siebie. Kiedy w sierpniu 1980 r. Wybuchł strajk okupacyjny w Hucie Warszawa, los padł na ks. Jerzego, by poszedł tam odprawić mszę św. Gdy przekroczył bramę zakładu, zobaczył tłum hutników, którzy zaczęli klaskać. Myślał, że? ktoś ważny za nim idzie. - Ale to były oklaski na powitanie pierwszego w historii tego zakładu księdza przekraczającego tę bramę - wspominał później. - Pomyślałem: oklaski dla Kościoła, który przez trzydzieści parę lat pukał wytrwale do fabrycznych bram. Miał odprawić dla robotników tylko jedną mszę św., ale na tym się nie skończyło. Choć już ta pierwsza wizyta była znamienna. Został z robotnikami po nabożeństwie, rozmawiał, a potem przychodził coraz częściej. Jak wspominali potem hutnicy, ks. Popiełuszko miał charyzmę, bo niemal natychmiast zawiązały się przedziwne więzi. Zaczęły się też chrzty, śluby, spowiedzi. Ks. Jerzy zaczął zapraszać hutników na niedzielne msze św. w kościele św. Stanisława Kostki. Nie był przeciętnym księdzem. Robotnicy mówili, że jeszcze nikt tak z nimi nie rozmawiał. Zresztą podobnie mówili studenci. Gdy w 1979 r. zasłabł przy ołtarzu, a następnie ponad miesiąc spędził w szpitalu, kardynał Wyszyński oddelegował go do mniej, jak się zdawało, obciążającej pracy w duszpasterstwie akademickim przy warszawskim kościele św. Anny. Rok wystarczy, by nawiązać przyjaźnie. Był powiernikiem, doradcą, przyjacielem i doskonałym spowiednikiem. Także gdy już nie był formalnie duszpasterzem studentów, organizował razem z nimi górskie wycieczki. Nic dziwnego, że poszli za nim do parafii św. Stanisława Kostki, gdzie przeszedł w 1980 r. Nic na siłę Wcześniej natomiast wydawał się być przeciętnym młodym człowiekiem. Był zupełnie zwykły, niczym się nie wyróżniał - tak wspominają go koledzy ze szkoły, z grupy ministrantów, do której należał, czy z seminarium. Niezwyczajne było jednak to, że choć warunki życia w jego rodzinnym domu w Okopach nie były łatwe (był trzecim z pięciorga dzieci rolników Marianny i Władysława), rodzice wychowywali dzieci starannie. Często rozmawiano o prawdziwej historii Polski. Późniejszy ksiądz wiedział, że np. jego wuj, żołnierz AK, zginął z rąk Sowietów w 1945 r. Jego silna osobowość ujawniła się, gdy tuż po obłóczynach trafił na 2 lata do wojska. Alumni w specjalnych jednostkach o zaostrzonym regulaminie poddawani byli presji, by porzucili kapłaństwo lub podjęli współpracę z tajnymi służbami. Jerzy Popiełuszko nie dał się złamać, więcej: choć spotykały go za to ostre kary, zainicjował bierny opór, podtrzymywał na duchu kolegów. Jesienią 1968 r., tuż po powrocie do seminarium, ciężko zachorował i niemal cudem udało się go uratować. Kłopoty zdrowotne miał już do końca życia. W maju 1972 r. przyjął święcenia kapłańskie z rąk Prymasa Polski kard. Stefana Wyszyńskiego. Jak wspominał jego przyjaciel, ks. Bogdan Liniewski, obydwaj ustalili hasło dla swego kapłaństwa: żeby nie stać się klechą, formalistą, zamkniętym na plebanii. Chcieli być przede wszystkim dla wiernych. Na swoim obrazku prymicyjnym ks. Popiełuszko umieścił słowa: "Posyła mnie Bóg, abym głosił Ewangelię i leczył rany zbolałych serc". Starał się trzymać tej dewizy jako wikariusz w parafiach w Ząbkach, w Aninie i Dzieciątka Jezus na warszawskim Żoliborzu. Okazało się, że ma niezwykły dar nawiązywania kontaktów i bliskości z ludźmi. Parafianie wiedzieli, że mogą na niego liczyć w kłopotach. Z wieloma rodzinami serdecznie się zaprzyjaźnił. I nikogo, co też zapamiętano, nie nawracał na siłę.