(..) Podobnie jak większość wiernych tak i ja z uwagą śledziłem ostatnie dni Jana Pawła II. Zdawałem sobie sprawę, że na moich oczach, w sposób jakże naturalny i pokorny, dobiega kresu życie wielkiego człowieka. Wszyscy przeczuwali, że Papież tym razem już nie wyzdrowieje, i z tym większym podziwem obserwowali, z jaką cierpliwością i spokojem znosi swą chorobę. To wręcz on dodawał otuchy ludziom, którzy przybyli do Rzymu, i mimo całej rozpaczy z powodu własnej bezradności promieniował radością oraz nadzieją na to, że wkrótce znajdzie się w domu swego Ojca w niebie. Śmierć Jana Pawła II była więc godnym odejściem wielkiej osobowości, której działalność miała odtąd znaleźć swą kontynuację "tam w górze". Po wyborze poczułem się przygnębiony (...) W ciągu kilku tygodni po śmierci Jana Pawła II wciąż na nowo wielu ludzi - w tym dziennikarze - zadawało mi nieustannie pytanie, czy nowym papieżem zostanie mój brat. Moja odpowiedź była zawsze taka sama: "Nie, z pewnością nie!". Byłem przekonany, że człowieka w jego wieku - skończył przecież właśnie siedemdziesiąt osiem lat - konklawe nigdy nie może wybrać na głowę Kościoła. Moment ogłoszenia wyboru papieża śledziłem na bieżąco. (...) Gdy padło imię "Josephum", Joseph, zamarłem. Zdałem sobie sprawę, że robi się "niebezpiecznie" - byłem niezwykle ciekaw, co będzie dalej. Wreszcie zgromadzeni wierni usłyszeli dalszą część nowiny: - Sanctae Romanae Ecclesiae Cardinalem Ratzinger! Rzeczywiście padło nazwisko "Ratzinger"! Muszę szczerze powiedzieć, że usłyszawszy je, poczułem się bardzo przygnębiony. Pomyślałem, że mojego brata czeka teraz olbrzymie wyzwanie, niewyobrażalna wręcz misja, i zacząłem naprawdę się o niego martwić. Nie myślałem o zaszczytach ani prestiżu, z którymi wiąże się ten urząd, lecz wyłącznie o wyzwaniach i obciążeniach, którymi zostanie obarczony Joseph. Byłem też smutny, dlatego że pomyślałem, iż mój brat nie będzie miał już dla mnie czasu. Tego dnia udałem się do łóżka w dość smętnym nastroju. Przez cały wieczór i kolejny dzień - aż do popołudnia - dzwonił telefon, ale konsekwentnie nie podnosiłem słuchawki. "A zostawcie wy mnie wszyscy w spokoju!" - myślałem. A dzwoń sobie, dzwoń Nie rozmawiałem też z Josephem. Pomyślałem, że i tak się do niego nie dodzwonię, bo jest wokół niego mnóstwo ludzi, którzy czegoś od niego chcą. Rankiem po wyborze w pewnej chwili rozległ się dzwonek telefonu, ponieważ jednak słychać go było nieustannie, a ja byłem tym mocno podenerwowany, nie odebrałem. - A dzwoń sobie, dzwoń, w ogóle mi to nie przeszkadza! - powiedziałem pod nosem i siedziałem dalej nieruchomo. Gdy telefon odezwał się po raz któryś z kolei, pani Heindl nie wytrzymała i podeszła do aparatu. Wsłuchiwała się przez chwilę w głos po drugiej stronie, a potem była w stanie jedynie wykrztusić: - Tak, tak, Wasza Emi... Świątobliwość! Gratuluję! Owym uparciuchem, który tak nieustępliwie próbował się dodzwonić, był nie kto inny jak sam Papież. O ile dobrze pamiętam, moja gospodyni nie zawołała mnie wtedy nawet - trudno powiedzieć dlaczego - do telefonu. Mój brat rozmawiał zatem w pierwszej kolejności z panią Heindl, a nie ze mną. W każdym razie musiało trochę potrwać, zanim udało nam się wreszcie porozmawiać. Teraz mam już, Bogu dzięki, w salonie drugi telefon. Podarował mi go pewien znajomy, gdy dowiedział się, że dzwoni do mnie tyle osób, iż często nie podchodzę do telefonu nawet wtedy, gdy usiłuje się ze mną skontaktować mój brat. Numer drugiej linii zna tylko Joseph. Gdy odzywa się ten aparat, od razu wiem, że to mój brat, Papież. Gdy rozmawialiśmy po raz pierwszy po konklawe, robił wrażenie bardzo spokojnego. W pierwszej jednak chwili, kiedy - jak mówił - dowiedział się o swym wyborze, poczuł się, jakby włożono mu na ramiona wielki ciężar. Ta sytuacja była dla niego tak nieoczekiwana, wynikła tak nagle podczas głosowania, że nie mogło być wątpliwości, iż jest w tym działanie Ducha Świętego. Joseph poddał się zatem woli kardynałów, ponieważ i on dostrzegł w niej wolę Bożą. Czy brat Księdza zmienił się? Czy był wciąż dawnym Josephem, czy też czuło się w jego osobie działanie Ducha Świętego, ową nową charyzmę, którą dostrzegło w nim podobno tyle osób? Joseph pozostał oczywiście do dziś taki sam, jak był. Działanie Ducha Świętego przejawia się przede wszystkim w pełnieniu przez niego posługi papieskiej - jako człowiek mój brat się nie zmienił. Nie przejmuje się zresztą tym, jak go odbierają, nie próbuje udawać kogoś, kim nie jest. Pozostaje sobą i nie usiłuje wcielać się w jakąś rolę czy zakładać jakąś maskę, jak to czynią inni. Jeżeli na przykład Peter Seewald określa go mianem "charyzmatycznego papieża", który potrafi silnie oddziaływać na współczesny świat, to należy podkreślić, że oddziaływanie to nie wynika z jego świadomej postawy. Być może to, że podczas publicznych występów Joseph promieniuje taką charyzmą, stanowi właśnie owoc działania Ducha Świętego. Poza tym jest wciąż taką samą łagodną, miłą i skromną osobą, jaką był zawsze - człowiekiem pełnym naturalności i serdeczności. Pożegnanie z dawnym życiem (Rok później, we wrześniu 2006 roku, Benedykt XVI być może po raz ostatni powrócił do swej bawarskiej ojczyzny. Georg Ratzinger, choć z zasady nie bierze udziału w papieskich pielgrzymkach, tym razem nie mógł odmówić sobie przyjemności towarzyszenia bratu do miejsc związanych z ich wspólnym dzieciństwem). A potem nadszedł 13 września, dzień, na który od tak dawna z Josephem czekaliśmy. Już podczas układania programu pielgrzymki do Niemiec mój brat poprosił o to, aby pozwolono mu poświęcić jeden dzień na prywatne spotkania. Praktycznie cały ten czas spędził ze mną (...). W moim domu na górze, na tarasie, wypiliśmy aperitif, a potem na dole zjedliśmy obiad. Poza nami obecny był nasz biskup oraz kilka innych osób, w tym sekretarz Josepha ksiądz Gänswein. Moja gospodyni przyrządziła dla nas wyborne dania, których o mały włos nie mielibyśmy okazji skosztować. Pani Heindl mieszka bowiem prawie dokładnie naprzeciwko mnie i ugotowała obiad w swoim mieszkaniu, uznała bowiem, że będzie to najprostsze rozwiązanie: będzie musiała jedynie, jak to czyniła już wiele razy, zanieść jedzenie do mojego domu. Tego jednak dnia nasza ulica była zamknięta, a policja nie chciała przepuścić mojej gosposi. Wówczas kochana pani Heindl nie wytrzymała: - W tym garnku nie ma bomby, tylko zupa dla Ojca Świętego! Jeżeli mnie nie przepuścicie, nie dostanie nic do jedzenia! - krzyknęła bezceremonialnie.