W epoce rekordowo niskich wyników sprzedaży płyt - końca tego gwałtownego pikowania nie widać - Garou swoim szóstym studyjnym dziełem potwierdza, że wydawanie albumów jest coraz częściej działalnością jałową, nic nie wnoszącą. Dlaczego? Zapoznając się z wydawnictwem "Version Integrale" odniosłem wrażenie, że słucham wciąż tych samych, dwóch-trzech piosenek. Okładka uparcie jednak przekonuje, że jest ich 13. Utwory na albumie Kanadyjczyka kroczą powoli, roztaczając wokół siebie odświętną, galową atmosferę. Dużo tu fortepianu, trochę smyczków, harmonijki, wyciszone gitary elektryczne dyskretnie uzupełniają aranżacje, i tylko czasem wybijają się na pierwszy plan. Najprzyjemniej słucha się oczywiście wciąż fantastycznego, przybrudzonego wokalu Garou, któremu często asystuje kobiecy chórek. Wyjątkowo lubiany nad Wisłą Kanadyjczyk częstuje nas muzyką wzniośle romantyczną, momentami musicalową, z rzadka bluesową, na tyle wygładzoną, że może śmiało funkcjonować w samochodzie czy w radiostacji. Brak tu zadziorności, pazura, który słyszeliśmy choćby w anglojęzycznym singlu "Stand Up", natomiast te najbardziej kameralne numery nie porażają nadzwyczajnym skupieniem i emocjami (odnoszę się jedynie do warstwy muzycznej, francuskojęzyczne wersy niech ocenią bardziej kompetentni w tej sprawie ode mnie). Garou, który święcił triumfy we Francji, Belgii, Szwajcarii czy Polsce, raczej nie obroni tym albumem swojej kariery przed wyhamowaniem. Jego piosenki zbyt są miękkie i podobne do siebie, by wciąż okupować szczyty list sprzedaży. Gdyby Garou opublikował trzy najlepsze utwory z tej sesji - obroniłoby się to z artystycznego punktu widzenia. Zdejmijmy z wokalistów-od-przebojów obowiązek nagrywania całych longplayów, bo nie dają rady. Oni i tak zarabiają na koncertach i emisjach singli. 5/10 Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!