W czwartek, 20 listopada, w Krakowie odbył się koncert Slasha - ikonicznego (nie tylko ze względu na image), byłego gitarzysty Guns N' Roses. Słynny muzyk wystąpił w Polsce pod szyldem Slash feat. Myles Kennedy & The Conspirators. Pod tą cokolwiek rozwlekłą nazwą kryją się: Slash, wokalista grupy Alter Bridge, Myles Kennedy, a także: basista Todd Kerns, który okazjonalnie śpiewa, i robi to z powodzeniem, perkusista Brent Fitz i gitarzysta Frank Sidoris. Przed koncertem zapytaliśmy Slasha, czy jego zamiarem jest związać się z tym projektem na lata. - Pracujemy obecnie nad materiałem na kolejną płytę i to jest perspektywa, do której się na razie ograniczam. Nie myślę o tym zespole w kategorii grania razem przez wiele lat. Na pewno ukaże się album numer trzy i na pewno ruszymy w jeszcze jedną roczną trasę - zapowiedział Slash w rozmowie z Interią (niebawem opublikujemy cały wywiad). Kraków Arena, w której wystąpili wszyscy wymienieni wyżej dżentelmeni (solidarnie wydziarani i noszący długie włosy), już dawno nie widziała tak zróżnicowanej wiekowo publiczności. Posłuchać Slasha przybyli zarówno nastolatkowie w koszulkach Gunsów, jak i 50-latkowie doskonale pamiętający czasy "Appetite For Destruction". Nadmienić jednak należy, że ponownie nie udało się w całości zapełnić obiektu, a wręcz sporo do tego brakowało. Mimo frekwencji w połowie zadowalającej Slash może być naprawdę dumny ze swojej publiczności, doskonale orientującej się w jego aktualnym repertuarze. To nie jest tak, że wszyscy tylko czekali na "Sweet Child O' Mine" czy "Paradise City" i w tym oczekiwaniu nudzili się setnie. Wiele jest zespołów, mających lata świetności za sobą do tego stopnia, że ich najnowsze płyty nie obchodzą nawet wiernych fanów. Slasha i spółki do tej kategorii w żaden sposób przypisać się nie da. Utwory z wydanej we wrześniu płyty "World On Fire" były przyjmowane z takim samym entuzjazmem jak przeboje Guns N' Roses. Żadnego ziewania, krzyżowania ramion i biegania po piwo. Na tytułowym numerze pół areny zdzierało gardło! Jak w masło wszedł również "30 Years To Life", burzą braw nagrodzono spokojniejszy "Too Far Gone", a "Back From Cali" z albumu "Slash" (2010 r.) przez kogoś niewtajemniczonego mógłby zostać przez pomyłkę wzięty za rockowy klasyk - gdyby sugerować się reakcją widowni. To właśnie podczas "Back From Cali" publiczność zrobiła tak zwaną akcję, co jest już naszą narodową tradycją na koncertach zagranicznych gwiazd. Fani zgromadzeni na płycie hali wyciągnęli karteczki czerwone, fani na trybunach białe, i w ten sposób uformowała się wielka, falująca, biało-czerwona flaga. "Jesteście fucking szaleni! Jesteście niesamowici!" - krzyczał Myles Kennedy, który podczas koncertów bierze na siebie kontakt z publicznością. Wychodzi mu to równie dobrze, co śpiewanie. Bo Myles jest wokalistą świetnym, pod jednym wszakże warunkiem - że nie przeszkadza ci jego charakterystyczna barwa, przyprószona dodatkowo rockandrollową manierą. Nie wszystkim przypada ona do gustu, ale jeśli już tak się dzieje, to odbiór koncertów Slasha jest czystą przyjemnością. Oczywiście pierwsze skrzypce gra kudłaty gitarzysta w cylindrze. Ten co ściga Jimiego Hendrixa w rankingach na gitarzystę wszech czasów. Nawet jeśli akurat stanął z boku sceny, a Myles biega wte i wewte, to i tak wzrok automatycznie kieruje się na emanującego luzem, charyzmą i tonami talentu Slasha. Jego kamienna mina tylko przydaje mu splendoru. Jeśli jednak ktoś zasłaniał ci kamienną minę Slasha - a z powodu braku telebimów był to scenariusz absolutnie prawdopodobny - to i tak pozostawała jako gra na gitarze. Ta solówka do "Rocket Queen"... ślizgające się po przywołanej do pionu gitarze palce Slasha wyciągały z instrumentu dźwięki tak intensywne i zarazem dalekie od jazgotu czy popisu dla samego popisu, że stało się tak przez te 10 minut i słuchało z nieskrywanym podziwem. Rzęsista burza braw jeszcze w trakcie utworu najlepszym tego dowodem. Choć na setliście zabrakło "Welcome To The Jungle", to wielbiciele Guns N' Roses nie mieli aż tak wielu powodów do narzekań. Usłyszeli "Nightrain", "Rocket Queen", "Sweet Child O' Mine", "Paradise City" czy "You Could Be Mine". Dużo bardziej zaniedbani zostali sympatycy Velvet Revolver, bo dostali tylko "Slither". Kraków Arena przez bite dwie godziny szturmowana była soczystym hardrockowym brzmieniem, do którego dzisiejsze Guns N' Roses otłuszczonego Axla nie jest w stanie się zbliżyć. Frapujące są te losy dwóch gwiazd Guns N' Roses. Jedna z nich uparcie i konsekwentnie swój pomnik burzy, a druga cały czas wydaje płyty, gra sześć koncertów tygodniowo, a po każdym z nich pomnik jak stał, tak stoi. Żadnej rysy. Michał Michalak, Kraków