Sparzył się na eksperymentach, więc teraz chowa się za plecami innych. Ale to prawda - po dwóch nieudanych albumach i trzech latach przerwy Robbie Williams wreszcie nagrał coś dobrego. Wróciło stare. Syntetyczne brzmienia z "Rudebox" zostały zastąpione wszędobylskimi smyczkami, fortepianem, musicalowymi melodiami, a także tanecznymi utworami rodem z lat 80. Na osobne trzy zdania zasługują zwłaszcza smyki. Towarzyszą nam przez całą płytę, pozwalają rozwinąć skrzydła refrenowi "Bodies", czasami występują w roli przewodnika, a czasami czają się gdzieś z tyłu wycieczki - ale nie statystują, zawsze dodają utworom dyskretnego uroku. Producent Trevor Horn, bo jego ręka jest tu nader widoczna, w kwestii aranżacji stanął na wysokości zadania. Na "Reality Killed The Video Star", jak na żadnej innej płycie Williamsa, słychać wpływy innych artystów. Już sam tytuł, nawiązujący do przeboju The Buggles, zwiastuje liczne odniesienia. Mamy tu echa Roxette, George'a Michaela ("Starstruck"), jest też pulsujący, wyjęty spomiędzy Eurythmics a Pet Shop Boys taniec piosenek "Difficult For Weirdos" i "Last Days Of Disco". Ten ostatni utwór zasługuje na szczególną uwagę, gdyż jest najlepszym, obok "Bodies", momentem na płycie. Z jednej strony silnie inspirowany cudzą twórczością (a stąd już blisko do wtórności), ale z drugiej wyjątkowo hipnotyczny, perfekcyjny melodyjnie i dramaturgicznie. Innymi kategoriami scharakteryzować należy również niezwykle udany utwór "Blasphemy". To bardzo musicalowe dzieło, gdzie na pierwszy plan wybija się pełny wokal Williamsa, wędrująca przez bajkowe krainy melodia, której towarzyszy fortepian i - a jakże - pięknie brzmiące smyczki. Wadą albumu jest asekuranctwo Williamsa. Postawił na rzeczy sprawdzone, klasyczne, lubiane. Na dziwacznym "Rudeboxie" odbił się od jednej ściany, tu zderzył się z drugą. Jest na płycie sporo tego, co Anglicy nazywają rob-popem, czyli fortepianowych ballad z dyskretną perkusją i galowym, odświętnym śpiewem Robbiego. Próżno jednak szukać drugiego "Angels" czy "Come Undone". Piosenki takie jak "Deceptacon", "Morning Sun" czy "Superblind" nie irytują, mają miłe momenty, ale nie zapadają w pamięć. "Reality Killed The Video Star" to dla mnie "Bodies", "Blasphemy", "Last Days Of Disco" i "Difficult For Weirdos". Reszty mogło by nawet nie być, choć tragiczne te wypełniacze przecież nie są. Słuchanie tej płyty to zajęcie podobne do czytania "Lalki". Wspominam o tym z dumnej pozycji eksperta, gdyż uczyniłem to całe trzy razy, nie opuszczając nawet pamiętnika Rzeckiego [przeciągłe ziewnięcie]. Tyle mądrych stron, a i tak czeka się tylko na kilka ulubionych scen. 7/10 Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!