2 godziny 20 minut - tyle właśnie trwał występ rapera i producenta. Jest to wynik o tyle imponujący, że przez cały show Kanye zmagał się z gardłowymi problemami. Walczył z tym dzielnie, czasem chrypiał okropnie, ale starał się nad tym panować. Tancerki! Był to koncert, który rozmachem zawstydziłby Lady Gagę, Madonnę i inne gwiazdy pop. West wynurzył się spod ziemi, wyjeżdżając w górę na specjalnej platformie w oparach sztucznego dymu (zaczął od "Dark Fantasy"). Później mieliśmy m.in. złoty deszcz na scenie, fajerwerki, buchające słupy pary. Największe wrażenie robiła choreografia; Amerykanin przyjechał z ponad 20 tancerkami, które swoimi quasi-baletowymi układami znakomicie ubarwiły ten show i sprawiły, że stał się on czymś więcej niż koncertem. Choć ego Kanye Westa jest wielkie niczym dług publiczny strefy euro, to nie nazwałbym jego koncertu przesadnie megalomańskim, egotycznym itd. Raper, choć ma słabość do podestów wszelakich, nie skupiał się na przyjmowaniu hołdów od publiczności, tylko na treści poszczególnych numerów. Kanye jako szef całego przedsięwzięcia pilnował nie tylko swoich kapryśnych strun głosowych, ale również... oświetleniowców, których kilka razy instruował przez mikrofon. "Teraz potrzebuję, by tło było niebieskie, a ja na czerwono" - strofował artysta, gdy zorientował się, że wielki obraz rzeźby za jego plecami mieni się w niewłaściwym kolorze. Ten, wydawałoby się, nieistotny z punktu widzenia całego show incydent dużo jednak mówi o Kanye i jego perfekcjonizmie. No bo ilu artystów przejęłoby się faktem, że ktoś tam światełko źle przełączył? W sobotni wieczór był jeszcze jeden koncert, który robił równie duże wrażenie, choć w zupełnie inny sposób. To popis Goorala na scenie namiotowej. Zderzenie radosnych, góralskich skrzypiec i zaśpiewów z mocną elektroniką to pomysł tak smaczny jak oscypek z grilla z żurawiną. Muzycy kupili widownię już od pierwszych dźwięków, rozpierała ich energia, więc dali jej ujście, skacząc energicznie razem z fanami. Rozczarowania Zanim nastąpiły te dwa najbardziej zacne wydarzenia drugiego dnia Coke Live 2011, byliśmy świadkami kilku słabszych momentów. Nad tekstami Pablopavo cmokają nawet ci wybredni i wymagający krytycy, dopatrując się odwołań do Stachury czy Tyrmanda. Słabo wypadło jednak posiłkowanie się ściągami i dopytywanie, ile zostało jeszcze czasu do końca koncertu. Zderzył się też artysta z przekleństwem wczesnej godziny, która sprawiła, że występ nie przyciągnął wielu widzów. Pod samą sceną bawili się fani, natomiast już kilka metrów dalej zaczynała się uprzejma obojętność (o ile obojętność może być uprzejma). Nieporozumieniem okazał się koncert brytyjskiej grupy Everything Everything, która kompletnie rozminęła się z publicznością. Dość powiedzieć, że najczęściej powtarzany komentarz do tego występu brzmiał: "Co to było?!". Dużo obiecywałem sobie po zespole Editors. Szczególnie że frontman Tom Smith znany jest ze swojego ekspresyjnego zachowania na scenie, no i oczywiście pięknie rezonującego wokalu. A utwory takie jak "Munich", "The Racing Rats" czy "Papillon" to przecież koncertowe pewniaki. To wszystko w sobotę było, a mimo tego efekt "wow" nie zaistniał. Editors grali już w Polsce lepsze, bardziej spontaniczne i sugestywne koncerty. Tym razem raczej bez błysku, jak to mówią komentatorzy skoków narciarskich. Europejski Coke Przed koncertami spotkaliśmy się z Mikołajem Ziółkowskim, szefem Alter Artu, organizatora imprezy. Ziółkowski zadeklarował, że jego celem jest uczynienie z Coke Live pierwszoligowego europejskiego festiwalu. Do tego potrzebny jest jednak większy teren, choć nasz rozmówca zastrzega, że nie chce się ścigać z nikim na liczbę uczestników. Obecny teren Coke Live nie byłby w stanie przyjąć choćby 50 tysięcy widzów. Są dwie możliwości: powiększenie festiwalowej łąki (trwają już do tego przymiarki) albo przeniesienie imprezy w inne miejsce. - Ten festiwal ma potencjał, by jeszcze rosnąć. Być może nadal tutaj, jeżeli uda się te dodatkowe przestrzenie zagospodarować - powiedział nam Ziółkowski. - My jesteśmy już na granicy. Moglibyśmy jeszcze sprzedawać po kilka tysięcy biletów każdego dnia, ale faktycznie to miejsce jest zapełnione. Jeżeli będziemy mieli taką możliwość, to nie wykluczam sytuacji pod tytułem "inne rozwiązanie" - stwierdził tajemniczo szef Alter Art. Zanim jednak plany umacniania marki Coke Live wejdą w życie, warto krótko podsumować szóstą edycję. W tym roku nie było tak porywającego wydarzenia jak ubiegłoroczny koncert Muse, nie było też tak dużej publiczności (2010 r. - 45 tys., 2011 r. - 30 tys.). Należy jednak zauważyć - co podkreśla sam Ziółkowski - że festiwal zakończył właśnie wizerunkową i repertuarową ewolucję, który trwała trzy lata. To szukanie własnej tożsamości zakończyło się tym, że mamy w Krakowie takiego małego, przytulnego Open'era (odrobinę szerzej uśmiechniętego w stronę hip hopu). Ale jak to z młodszym rodzeństwem bywa... Michał Michalak, Kraków