Wyciągnięcie ręki do schorowanego, zapomnianego muzyka pod wpływem usłyszanej na safari piosenki wpisuje się w ekstrawagancki wizerunek Eltona Johna. Zaskoczenie tą współpracą szybko ustępuje jednak podziwowi dla dzieła, które udało im się razem stworzyć. Słynny Brytyjczyk, promując "The Union", podkreślał, że Leon Russell to artysta, który w przeszłości ogromnie zainspirował jego styl gry na fortepianie. Ten album to próba odwdzięczenia się za to oraz przypomnienia światu o istnieniu takiego muzyka jak Russell. Płyta, którą zdobi wysmakowana okładka rozchwytywanej fotograf Annie Leibovitz, to nie jest duet w sensie ścisłym, wkład obu artystów nie rozkłada się po połowie. To bardziej dzieło Johna niż Russella, więcej jest kompozycji Brytyjczyka i częściej słyszymy jego głos. Jednak udział tego drugiego nie jest wcale marginalny. 68-letni Amerykanin jest samodzielnym autorem trzech z 14 utworów na tym albumie, a przy trzech innym figuruje jako współtwórca. Doświadczonym muzykom, których kariery potoczyły się tak drastycznie różnie, udało się nagrać dzieło pełne soczystego rock and rolla, doprawionego chórem gospel, szczyptą country i kilkoma rzewnymi, nostalgicznymi momentami. Naznaczony upływem czasu, niezwykle charakterystyczny i zarazem kameralny wokal Russella stanowi doskonały kontrapunkt do broadwayowskiego rozmachu, z jakim śpiewa Elton. Przystępując do prac nad "The Union", charyzmatyczny Brytyjczyk oświadczył, że kończy z przebojami, po czym nagrał płytę, która na prestiżowej liście "Billboard 200" znalazła się na 3. miejscu - tak wysoko Elton John nie był od ponad 30 lat. Wniosek z tego radosny: od wielkiego nazwiska większą siłę oddziaływania mają znakomite utwory. 8/10 Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!