Jako pierwsi na scenę wtargnęli pop-punkowcy z You Me At Six, którzy w rozmowie z INTERIA.PL przyznali się, że poprzedniego dnia ostro zabalowali w Krakowie. Miasto spodobało im się tak bardzo, że wytoczyli się z klubu o szóstej rano, co nie przeszkodziło im zagrać żywiołowego koncertu. Podczas wywiadu muzycy pochwalili się nie tylko znajomością krakowskiego życia nocnego. - Jesteśmy wielkimi fanami Arsenalu, więc znamy waszego bramkarza, Wojciecha Szczęsnego. To świetny zawodnik - podkreślali członkowie formacji, którzy w trakcie rozmowy przyznali, że niektóre ich piosenki... są do bani. Na przykład singel "Gossip". Brawa za zdolność do samokrytyki. Z kolei inna brytyjska grupa White Lies czuje się już w Polsce jak u siebie, występują u nas regularnie. Tym razem poważnie ubrani muzycy śpiewający o poważnych sprawach w poważnych dość pozach postanowili się nieco wyluzować. Wokalista Harry McVeigh uśmiechał się szeroko, widząc swoich starych, dobrych znajomych, czyli polską publiczność. Ta go znów nie zawiodła i już przy otwierającym "Farewell To The Fairground" ręce poszły w górę. Tak było już do końca, czyli do singla "Bigger Than Us". Głęboki głos frontmana White Lies jak zwykle brzmiał dostojnie i bezbłędnie. Przed występem udało nam się porozmawiać z perkusistą Jackiem Lawrence-Brownem. Ponieważ na Coke Live występują dwa zespoły, do których White Lies są notorycznie porównywani, nie omieszkaliśmy o to zapytać. - Dorastałem, słuchając Interpol, nadal ich uwielbiam i na pewno obejrzę ich dzisiejszy show. Z kolei Editors nigdy nie słuchałem, ale miałem przyjemność ich poznać, to naprawdę bardzo fajni goście. Te porównania nam nie przeszkadzają, przyzwyczailiśmy się. To nie jest przecież obelga, raczej komplement - zauważył Jack. Największą publiczność w piątek zgromadził występ kolejnych Brytyjczyków - The Kooks, wymienianych jednym tchem obok Arctic Monkeys w kategorii najważniejszych młodych zespołów na Wyspach. Pechowy był to koncert, na szczęście tylko do połowy. Najpierw problemy z nagłośnieniem, później rozpadał się deszcz. Kiedy kłopoty minęły, wokalista Luke Pritchard wyraźnie się rozkręcił, przez co druga połowa występu była dużo bardziej dynamiczna. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że najgoręcej przyjętym artystą pierwszego dnia szóstej edycji Coke Live był Kid Cudi, który rozniósł scenę namiotową. Ten wyjątkowy wokalista i raper występował przy ogłuszającym aplauzie (do teraz szumi nam w uszach). Zobaczyliśmy popis awangardowego hip hopu, śmiało wkraczającego w rejony progresywne i psychodeliczne. Szkoda, że nie wystąpił Kid Cudi na głównej scenie. Patrząc na liczebność publiki Interpol, można było nabrać wątpliwości, czy aby na pewno jest to tzw. gwiazda wieczoru. Wątpliwości zostały rozwiane jakością tego koncertu. Był to najlepiej brzmiący, najbardziej hipnotyczny występ pierwszego dnia, i nie zmieniło tego flegmatyczne momentami zachowanie muzyków. To jednak nie problem, gdy ma się w zanadrzu tyle charyzmy i repertuar zgodnie uznawany za wyśmienity (mowa o doskonale ocenionych albumach "Turn On the Bright Lights" i "Antics", w kwestii dwóch kolejnych już toczyły się zażarte spory). Dla mnie najlepszym momentem było wykonanie utworu "Rest My Chemistry" - słuchało się z zapartym tchem, ucho śledziło każdy dźwięk, a po tym przecież poznać udany koncert. Ten niewątpliwie taki był. W sobotę ostrzymy sobie zęby przede wszystkim na występ gwiazdy numer jeden - Kanye Westa, a także Editors, którzy będąc kilka razy w Polsce pokazali, że granie na żywo jest ich mocną stroną. Nie należy też zapominać o Pablopavo, który od naszej recenzentki dwukrotnie otrzymał notę 10/10 za swoje albumy (czytaj tutaj i tutaj). Michał Michalak, Kraków