Brytyjczycy bardzo wzięli sobie do serca swoją wielkość. Pod presją oczekiwań wydali album tak wspaniały, że aż rozczarowujący. Wszystko przez znakomitego skądinąd Briana Eno. Muzycy Coldplay nazywają go już piątym członkiem zespołu. Eno zaczął mocno wpływać na ich brzmienie, kiedy zatrudnili go do wyprodukowania "Viva La Vida Or Death And All His Friends" z 2008 roku. Twórczość Coldplay zyskała na rozmachu, produkcja i bogate instrumentarium imponowały. Równolegle Chris Martin, wokalista grupy, złapał bakcyla sztuki i jął odnosić się w działalności zespołu na przykład do malarstwa, czy do różnych ruchów i zjawisk społecznych. Wpisuje się w to "Mylo Xyloto", koncept album o zakochanych w sobie Mylo i Xyloto, inspirowany amerykańskim graffiti, antynazistowskim ruchem Białe Róże (jego członkowie zostali skazani na śmierć w 1943 roku) i serialem "The Wire". Mamy więc głębię zarówno w warstwie produkcyjnej jak i treściowej. Nic tylko przyklasnąć, prawda? Po drodze jednak ulotniło się ciepło i przytulność "Parachute", błyskotliwość i emocjonalność "A Rush Of Blood To The Head" czy szlachetna wzniosłość "X&Y". Nie chcę brzmieć jak zabetonowany fan upierający się, że jego zespół skończył się na którejś tam płycie, a potem nastąpił zjazd w dół, komercja i inne okropności. Ale mam wrażenie że "wypasiona" produkcja i mnożące się odniesienia przydają zespołowi więcej pompatyczności niż świeżości. Ustalmy jedno - Coldplay z Brianem Eno nie pozwoliliby sobie na wydanie płyty kompromitująco słabej. Na "Mylo Xyloto" znajdziemy kilka kompozycji wprost pięknych: "Paradise" czy "Up In Flames", bardzo dobrze brzmią również opublikowane w pierwszej kolejności: stadionowe "Major Minus" czy radosne "Every Teardrop Is A Waterfall". Jednak po wysłuchaniu wszystkich z pietyzmem skonstruowanych utworów z "Mylo Xyloto" trudno mi było odeprzeć poczucie rozczarowania. Album został napakowany tyloma łakociami, że gdzieś w połowie następuje przesyt i zaczynają boleć zęby. Są gitarowe ściany dźwięku, dostojne solówki ala The Edge, elektroniczne zabawki ("Hurts Like Heaven"), smyczki (jakże by inaczej), rozbudowane chórki, no i "last but not least" - jest też Rihanna w zręcznym popowym kawałku "Princess Of China". Colplay i Brian Eno dali słuchaczom wszystko, co mieli w zanadrzu. Gdyby swoje wizje potrafili czasem przemielić przez maszynkę powściągliwości, mogłoby wyjść cudeńko. "Mylo Xyloto" takim cudeńkiem niestety nie jest. 6/10 Zobacz teledysk do "Every Teardrop Is A Waterfall": Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!