Festiwal rozpoczął się niemrawo. Choć pogoda dopisywała, około godziny 18 po trawce lotniska błąkała się ledwie garstka uczestników. Występ młodego, alternatywnego zespołu We Call It a Sound zgromadził nie więcej niż pół setki siedzących widzów. Chłopcy z Wolsztyna (sprawdź ich profil na Muzzo.pl) choć próbowali czarować hipnotycznymi, rockowo-elektronicznymi brzmieniami, to jednak nie do końca im się to udało. Ich następcy na scenie namiotowej - Kumka Olik oraz Coma przyciągnęli większą liczbę widzów, zwłaszcza zespół Piotra Roguckiego, który wypełnił namiot po brzegi, a wśród publiczności udało nam się dostrzec m.in. Czesława Mozila. Kumka Olik mogą się za to pochwalić liczną grupą oddanych, głośnych fanek w wieku, w którym nie ogląda się już dobranocek, ale piwa jeszcze nie sprzedadzą. Na głównej scenie jako pierwszy zaprezentował się brytyjski raper Mike Skinner (The Streets). Pochodzący z Birmingham hiphopowiec przyłożył się do lekcji polskiego i co chwilę rzucał wstawkami w naszym języku. Po angielsku z kolei mówił bardzo powoli, podkreślając, że chce, żebyśmy go dobrze zrozumieli - z jednej strony uprzejmość, a z drugiej trochę jednak potwarz. Na szczęście rapował już w tempie normalnym, a towarzystwo wokalisty Kevina Marka Traila sprawiło, że utwory okazały się bardzo barwne. Zobacz, jak się bawiono pierwszego dnia na Coke Live: Fantastyczny występ dał manchesterski, rutynowany zespół James. Nawet koncertowi weterani podkreślali, że czegoś takiego dawno nie widzieli. Tim Booth, wokalista i lider grupy, uderzył dwutorowo - po pierwsze, pięknymi, britpopowymi kompozycjami jak "Waltzing Along" czy też pełnymi skupienia balladami jak "Space", po drugie, znakomitą zabawą z publicznością. Brytyjczyk pod koniec koncertu wyciągał fanów z publiczności po to, by tańczyć z nimi na scenie. Wyglądało to wprost pięknie! Polacy momentalnie pokochali charyzmę Bootha i jak zahipnotyzowani śledzili każdy jego ruch. A było co śledzić! Taniec wokalisty nazwać należy szalonym, bo to słowo najlepiej chyba oddaje to, z czym mieliśmy do czynienia. Nie było to jednak szaleństwo dziwaka, a muzyczny trans, który udzielał się również publiczności. James oklaskiwany był tak mocno, że muzycy na chwilę przestali cokolwiek robić i ze zdumieniem wsłuchiwali się w rzęsiste (zasłużone!) brawa. Oto próbka koncertowych możliwości zespółu James: Gwiazdą wieczoru był jednak amerykański zespół The Killers. To na ten koncert czekano w Krakowie najbardziej. Grupa posadziła na scenie palmy i neony, co przypominało nieco klimat Las Vegas. Krótko po godzinie 23 rozpoczął się ostatni show tego wieczoru. Zaczęli od asa swojej setlisty, "Human", czyli wielkiego przeboju z ostatniej płyty "Day & Age". Szybko również zagrali swój pierwszy hit - "Somebody Told Me". Choć wystrzelanie się już na samym początku z tak mocnych piosenek budziło wątpliwości natury taktycznej, to The Killers dowiedli, że do podskakiwania i tańczenia potrafią wyrwać niemal każdym swoim utworem. Matematycznie rzecz ujmując - na występie The Killers pojawiło się z 10 razy mniej ludzi niż na Madonnie w Warszawie, natomiast bawiło się ich nieporównywalnie więcej. Głos Flowersa brzmiał w czwartek wyjątkowo mocno (rzadko zdarza się, by na rockowych koncertach instrumenty były z tyłu, za wokalem), a jego zastyganie na podestach miało w sobie coś monumentalnego. The Killers pożegnali się w iście pirotechnicznym stylu - wybuchami, ogniami i świetlistym deszczem małych lampek. Brandon przeprosił, że musieliśmy czekać na jego zespół cztery lata. Tak długa przerwa ma się już nie powtórzyć. Trzymamy za słowo. Do następnego skakania, Brandon! Michał Michalak, Kraków