Okazały budynek został wybudowany przez Carla Lauhausena, prężnego niemieckiego przedsiębiorcę z czasów międzywojnia. Nietrudno odnieść wrażenie, że budując swój prywatny pałac, miejscowy potentat bawełny miał aspiracje godne bohaterów "Ziemi obiecanej" Reymonta. Przed rozpoczęciem budowy bogacz postanowił zburzyć przy okazji stojący obok dzisiejszego budynku wcześniejszy pałacyk. Powód? Kłótnia rodzinna i chęć udowodnienia możliwości finansowych. Koszt inwestycji wyniósł - bagatela - 3 mln ówczesnych marek. Jak wylicza Hans-Werner Liebig, kustosz miejscowego archiwum, były wojskowy i pasjonat historii, pałac Hohenhorst liczył 107 pomieszczeń, włączając wszystkie kondygnacje. Do tego dochodziło 20 łazienek. Pan Liebig jest przewodnikiem dziennikarzy Interii i polskiej redakcji Deutsche Welle po dziczy rozlegającej się na połaciach dawnej rezydencji. Kiedyś był tutaj zadbany ogród, po latach natura postanowiła przekształcić staw, ogród i sad na swój własny sposób. Teraz wszystko przypomina puszczę. *** Z Hansem-Wernerem Liebigiem rozmawiała reporterka Deutsche Welle Monika Sieradzka: Wkrótce więcej na ten temat. *** Aby dopatrzyć się dawnych kamiennych schodów, trzeba rozgrzebać ziemię, a niegdysiejsze ławki i poręcze zostały rozkradzione. Pozostały jedynie zdjęcia. Dzisiaj zamek jest odnawiany przez ekipę remontową, niewykluczone, że niedługo zamieszkają w nim arabscy szejkowie. Od zeszłego roku tereny są w rękach prywatnego przedsiębiorcy, koszt wynajmu lub zakupu kwatery nie będzie niski. Zanim jednak do tego doszło, budynek jeszcze niedawno był siedzibą terapii odwykowej dla narkomanów, a dużo wcześniej, w 1937 r., wszedł w ręce działającej pod egidą SS organizacji Lebensborn. Co ciekawe, posiadłość kosztowała jedynie 60 tys. marek. Do korzystnej ceny, jak przyznaje Hans-Werner Liebig, przyczynił się ogólnoświatowy kryzys gospodarczy. Budynek potrzebował jednak kilku lat, by zacząć funkcjonować jako instytucja przyczyniająca się do stworzenia nowej niemieckiej rasy. W tym celu umożliwiano porody spodziewającym się nieślubnym dzieciom Niemkom i porywano - zgodnie z zaleceniami nazistowskich ideologów - dzieci z Europy Wschodniej i Norwegii. Prowadzone aktualnie prace remontowe nie zmienią historycznego wyglądu budynku. Nie wiadomo jednak, czy pałac będzie dalej kojarzony z trudną przeszłością. Mimo to, młodzi Niemcy pamiętają o wojennych czasach, o przymusowych robotnikach, więźniach i dzieciach Lebensbornu. Organizowane są szkolne projekty, lekcje i wycieczki edukacyjne. Wszystko dlatego, że działają tacy ludzie jak Hans-Werner Liebig i opiekun wystawy upamiętniającej niemiecki obóz koncentracyjny położony nieopodal zamku - Harald Grote. Główną częścią wystawy dotyczącej Baraków Wilhelmine - bo tak nazywały się obozowe zabudowania - jest ekspozycja dokumentująca nazistowskie plany budowy rewolucyjnych, unowocześnionych łodzi podwodnych, które miały zapewnić zwycięstwo w II Wojnie Światowej. Łodzie te miały być budowane przez ważących ok. 35 kg przymusowych więźniów. Te mocarstwowe plany się nigdy nie ziściły, podobnie jak niemieckie chęci stworzenia nowej, aryjskiej rasy, która miała władać światem. To wszystko jednak wyjaśnia, dlaczego placówka Lebesnbornu funkcjonowała niedaleko obozu koncentracyjnego. Chodziło o naczynia zespolone, działające na rzecz tej samej idei. Po wygranej dzięki nowoczesnym łodziom podwodnym wojnie, Niemcy musieli przecież zasiedlić podbite tereny Europy Wschodniej przedstawicielami nowej, aryjskiej rasy. Mimo pamięci o przeszłości, najważniejsza jest przyszłość. Historia lubi się powtarzać. - Musimy pilnować, by młodzi ludzie nie podążali bezkrytycznie za prawicowymi populistami. I to właśnie chcemy osiągnąć dzięki naszej wystawie - podkreśla Harald Grote. Trudno nie odmówić mu racji. Z Niemiec Tomasz Majta *** Ekipa Interii i Deutsche Welle jest w trasie. Dociera do żyjących w Niemczech ofiar germanizacji, a także do miejsc związanych z rabunkiem dzieci. O działaniach prowadzonych w ramach drugiej części akcji "Zrabowane dzieci" informujemy na bieżąco na Facebooku.