Powiedzieliśmy im, że chcemy zobaczyć, cytuję: "Zakarpacie w słońcu wczesnej jesieni", więc popatrzyli na nas jak na wariatów i kazali zjechać na boczny pas. Przetrzepali w aucie wszystko, wpuścili psa szukającego narkotyków, a gdy nic nie znaleźli, to na ich celniczych obliczach odmalowało się poczucie porażki i rezygnacji. Najstarszy machnął ręką i oddał nas Ukraińcom. Ci byli jeszcze bardziej skonfundowani. Kombinowali, że chcemy im tam tego mercedesa na Ukrainie zostawić i wrócić autobusem. Że niby tańsze to niż zezłomowanie u nas. Zapowiedzieli nam, że jeśli nim nie wyjedziemy, to nas wsadzą do aresztu i "się nauczymy". Mówiliśmy, że nie, że nie chcemy nic złomować ani zostawiać. I że naprawdę chcemy po prostu zobaczyć Zakarpacie w słońcu wczesnej jesieni. Bo wczesna jesień naprawdę była piękna tego roku. Pogranicznicy spięli się, gapili się na nas spode łba i stawali się coraz bardziej chamscy i wulgarni. Na budce mieli naklejony plakat z podpisem bodaj samego ministra spraw wewnętrznych Ukrainy, który wzywał ich do tego, by byli dla "szanownych przyjezdnych gości" przemili, kulturalni i dżentelmeńscy, bowiem stanowią dla nich "wizytówkę Ukrainy", ale niespecjalnie się stosowali do tego plakatu. Szczerze mówiąc, to "wizytówka Ukrainy" wyglądała tak, jakby chciała nam wklepać. Szczególnie taki jeden, młody i łysy. Ewidentnie naoglądał się rosyjskich filmów o twardzielach w mundurach. Miał nieco bulgoczący akcent, który już sam w sobie był jakoś dziwnie wulgarny. Nie musiał już nawet dodawać tych wszystkich "bladzi" i "maci". Nie pasował do tej zakarpackiej środkowoeuropejskości. Wyglądał, jak żywcem przeklejony skądś z Donbasu czy Charkowszczyzny. Łysy, agresywny i despotyczny. Rzucił się na naszego starego mercedesa jakby chciał go rozerwać na strzępy. Kazał otworzyć maskę, wyciągnął klucze od domu i zaczął skrobać lakier tu i tam, szukając jakichś poprzebijanych numerów i innych tajnych, alchemicznych znaków. Nie znalazł i widać było, że zaczyna go nosić. Warczał, żebyśmy się przyznali, po co jedziemy na tę Ukrainę, a my nic, tylko że Zakarapacie we wczesnojesiennym słońcu... Bo naprawdę nie mieliśmy innego celu. Mało go cholera nie wzięła. Aż w końcu przyszedł stary, brzuchaty celnik, w tym wielkim czapsku sowieckim przypominającym radar umieszczany na głowie, z wąsami jak czarna, tłusta mysz, i uspokoił gówniarza. Miał już swoje lata i nie chciało mu się szukać dymu. Były gazety do poczytania w stróżówce, krzyżówka do trzepnięcia, poza tym syn mu pewnie seriale z netu zassał i można sobie je teraz było obejrzeć na przenośnym diwidiku. Po co mu dym. Miał jednak potrzebę zracjonalizowania sobie tego naszego wyjazdu na Ukrainę, więc łagodnym głosem powiedział, żebyśmy przyznali, że jedziemy na Ukrainę na gorzałę i dziewczynki. Wiedzieliśmy, że go to ukoi, więc dla świętego spokoju powiedzieliśmy, że tak. Oddał nam paszporty, wyszczerzył się spod tej czarnej myszy pod nosem i kazał jechać. Europa Środkowa okupowana przez Wschodnią Zakarpacie wyglądało jak Europa Środkowa okupowana przez Wschodnią. Środkowoeuropejskie były te powęgierskie miasteczka i wioski, w których żył narodowy kogel-mogel - Słowacy, Rusini, Węgrzy, Ukraińcy i Rumuni. Ale Radziecja, a teraz już Poradziecja, narzuciła na tę w miarę poukładaną przestrzeń swoją formę. Obok starego, klimatycznego centrum Użhorodu wyrosło centrum nowe - wielkie, betonowe, pasujące do okolicy jak pięść do nosa. Pomiędzy łagodnymi górkami chlupały w błocie betonowe bloczydła, spomiędzy których najprężniej sterczał hotel Zakarpacie. A obok niego stała sobie drewniana budka. Kiosk z dewocjonaliami. Wisiały w nim święte ikony i obrazki, leżało Pismo Święte. Można było kupić cerkiewne świeczki i ręczniki. Przed kioskiem rozciągała się chlapa, przetykana gdzieniegdzie betonowymi płytami. W pewnym momencie płyty spiętrzały się i na tym spiętrzeniu siedział sprzedawca z kiosku i palił sobie ognisko. To było centrum miasta. Ot, mówił, jakieś tam szpargały miał do spalenia, to sobie palił. Nic takiego. Cywilizacja poradziecka, środkowoeuropejska, ukraińska, rusińska... Poradziecja obrzuciła też tę przestrzeń wytworami swojej cywilizacji: ładami, żiguli i wołgami, wysokimi i bielonymi krawężnikami, tanią kostką brukową i balkonami w blokach, z których każdy był z totalnie innej bajki. Taksiarze na postoju stali nad rozdziawioną paszczą starego moskwicza i dłubali w niej, dyskutując półgłosem, co też moskwiczowi może dolegać. Równie dobrze mogli się zastanawiać, co dolega Frankensteinowi. Były też efekty upadku tej cywilizacji - bite ople i audiki, stare golfy. I suvy, którymi wozili się po gruzach tego, co upadło, nowi lenni książęta tej przestrzeni. Nowa ukraińska cywilizacja dopiero się rodziła. I nie było widać, póki co, zbyt wielu jej sygnałów. Niebieskie urzędowe tabliczki poprzykręcane do budynków. Język ukraiński, którym posługiwało się coraz więcej młodych ludzi. Flagi i żółto-niebieskie znakowanie przestrzeni. Rejestracje na samochodach i waluta w szufladach sklepowych kas. Język na szyldach. W sumie tyle. Ukraina nie zaczęła jeszcze w sposób usystematyznowany i konsekwentny kształtować swojej przestrzeni. Popeerelowska Rzeczpospolita, notabene, też nie bardzo. Była jeszcze rusińskość. Ale pozostawała rzeczywistością prawie wyłącznie wyobrażoną przez różnych, mniej lub bardziej romantycznych, separatystów i regionalistów. Niepodległość, którą nikt się interesuje Parę lat temu przyjechałem na Zakarpacie, bowiem w eterze zaczęły pojawiać się informacje, że lokalny pop Dymitr Sidor zapowiada ogłoszenie niepodległości Zakarpacia. Przyjechałem, spodziewając się rusińskich flag na samochodach i w oknach. Albo chociaż plakatów. Albo chociaż jakichś wlepek. Albo chociaż samoświadomych Rusinów w przestrzeni publicznej. Zamiast tego pogadałem z popem Sidorem, który huczał, groził i grzmiał. Na co dzień niespecjalnie wiele z tego grzmienia i huczenia wynikało poza tym, że go co chwila służba bezpieczeństwa Ukrainy zapraszała na przesłuchania na komisariat w ramach zagrożenia dla spójności Ukrainy jako państwa. Porozmawiałem też z nieco bardziej rozsądnymi i o wiele bardziej zrezygnowanymi regionalistami, którzy na żadne szybkie rozwiązania nadziei nie mieli. Właśnie dlatego, że byli rozsądni. A redaktor naczelny lokalnej gazety nalał mi koniaku, dał kawy i uprzejmie wytłumaczył, że gdybym tu do niego tego dnia nie przyszedł, to by ani razu nie pomyślał o żadnej niepodległości. W tym momencie, w każdym razie, jedyna rusińskość, którą można tu było zaobserwować, to były proporczyki bujające się na lusterkach niektórych samochodów. Albo naklejki na ich kufrach. To głównie poradzieckość walczyła tu ze środkowoeuropejskością. Stare centrum Użhorodu było stworzone do poczciwego, kafejkowatego życia, ale wyremontowano je po poradziecku - bez gustu, za pomocą tanich i brzydkich materiałów. Jak w Polsce. Właściwie, gdyby zamienić szyldową cyrylicę na łacinkę, można byłoby pomyśleć, że jest się w którymś z polskich miasteczek. W knajpie sprzedawali rosyjską uchę. W karcie opisana była jako "łzy Putina". Ale Zachód wchodził tu, jak wszędzie na świecie, tylnymi drzwiami. Obok ruskoostrzyżonych bojczików i panienek na niebotycznych szpilach, chodzili po ulicach hipsteroidzi, alternatywnie ubrane dziewczyny czy punki. Normalsi dzielili się na dwa rodzaje: normalsów wschodnich i normalsów zachodnich. Ci zachodni nosili dżinsy, sportowe albo półsportowe buty i jakieś swetry czy bluzy. Ci wschodni nosili czarne mokasyny w szpic, luźne ciemne spodnie w kant, skórzane kurtki i kaszkiety. W dłoniach często nosili zabawne, niewielkie teczuszki, które stanowiły ewolucyjne rozwinięcie tradycyjnej saszety. Mieszkańcy próbowali tu, widać było, żyć po środkowoeuropejsku. Czyli nie w systemie robota-dom, tylko wychodzili do miasta. Gdzieniegdzie kawiarenki zaczynały wystawiać stoliki na ulicę. Powoli, jakby niepewnie jeszcze, zaczynali się wokół nich kręcić klienci. ***** Spaliśmy w hotelu Zakarpacie. W hallu siedziały prostytutki i faceci pozujący na mafiozów. I panny, które udawały luksusowe i zblazowane, ale które łypały umalowanymi powiekami, czy który z paramafiozów na nie aby nie patrzy. Hotel był w trakcie renowacji i można było sobie wziąć droższy pokój "bez euroremontu", i droższy - "z euroremontem". Wziąłem ten bez. Klamki z okien i drzwi zostawały w dłoni, a lampka zamiast świecić - uroczo ćwierkała. Ale za to z balkonu widać było cały Użhorod. I bloczydła, które wspinały się na podkarpackie wzgórza. Narodowy kogel-mogel i gaz, który może wybuchnąć A potem pojechaliśmy w ten międzynarodowy miszmasz - na wieś. Facet, który nas woził, miał starą ładę na gaz i Misza na imię. Waliło tym gazem w samochodzie, że ho, ho. Pan Misza na nasze poważne pytania, czy aby nie wybuchnie, równie poważnie odpowiadał, że, owszem, może wybuchnąć. Pan Misza był nieodrodnym synem tej ziemi. Mówił, że jest Słowakiem, zna więc słowacki. Rusiński, z rozpędu, też. Węgierski też, bo w jego wsi mieszkali też Węgrzy i jakoś od dziecka się rozmawiało z sąsiadami. No i, wiadomo, rosyjski, bo dawny urzędowy, i ukraiński, bo obecny. A że się uczył języków w młodości, to jeszcze niemiecki i angielski. No i hebrajski, bo kilka lat mieszkał w Izraelu. I faktycznie. W każdej wsi pan Misza zatrzymywał się i pytał o drogę w innym języku. Mijaliśmy węgierskie kościoły i sklepy opisane po słowacku. Całe Zakarpacie było niskie i przyjemne. Łagodne. Na zboczach rosła winorośl. Wyglądało to tak, jakby do poradzieckiej rzeczywistości przyszyto kawałek czegoś, co do niej zupełnie nie pasowało. Młode chłopaki, ubrani jak wszystkie dzieci tej przestrzeni od Bugu po Władywostok, na pylistym majdanie przed węgierskim kościołem ujeżdżali jakąś starą motorynkę. Mówili po węgiersku, wplatając w tę węgierszczyznę rosyjskie słowa. Kawałek dalej, kilka kilometrów zaledwie, były prawdziwe Węgry, ale oni nie byli ich częścią. Ale, z drugiej strony, radzieckie było też to, że oni wszyscy, ci Słowacy, Ukraińcy, Rusini i Węgrzy, żyli w miarę zgodnie i spokojnie. Radziecja, cokolwiek by o niej mówić, wyrwała nacjonalizmom zębiska i sprawiła, że etnia stała się sprawą drugorzędną. Najwyraźniej widać to - na przykład - w takiej Gagauzji. Ale o tym następnym razem... Dojechaliśmy do wsi Mali Selmency. Tu kończyła się Ukraina i Poradziecja. Wieś była przecięta granicą na pół. Po drugiej stronie kontynuowała się już na Słowacji pod nazwą Vel’ke Slemence. Jej struktura po tej i po tej drugiej stronie granicy była identyczna. Ale ta sama struktura tkwiła w dwóch różnych rzeczywistościach. Gdy podszedłem niedaleko przejścia i chciałem zrobić zdjęcie dachom słowackich domów za granicą, w kadrze pojawiła się wielka, zagniewana twarz ukraińskiej pograniczniczki. Powiedziała, że tu zdjęć robić nie wolno. I zaczęły się pretensje. I napominanie. I pouczanie. I huczenie. I burczenie. ***** Wracaliśmy przez to samo przejście w Użhorodzie. Ukraińcy nie chcieli nas wypuścić. To była inna załoga niż ostatnio, ale również byli pewni, że nasz stary mercedes kryje jakąś mroczną tajemnicę. Rozkręcili go prawie na kawałki. Wyciągnęli kluczyki i skrobali tu i ówdzie. Wpuścili psa. Ale w końcu i wśród nich znalazł się któryś, który wpadł na to, że pewnie byliśmy na gorzale i dziewczynkach. Przytaknęliśmy. Uśmiechnął się smutno i przepuścił nas do Słowacji. Słowacy, jak tylko zobaczyli, co to za cudo do nich jedzie na polskich blachach, z miejsca skierowali nasz samochód na rentgen. Ziemowit SzczerekZiemowit Szczerek jest dziennikarzem portalu INTERIA.PLl i autorem książki "Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian". Współpracuje z "Nową Europą Wschodnią" i "Ha!Artem". Jest autorem tekstów publikowanych m.in. w "Ha!Arcie", "Lampie", "Studium", "Opowiadaniach" i E-splocie oraz współautorem wydanej w 2010 r. książki pt. "Paczka radomskich". W portalu INTERIA.PL prowadzi raport "Środek-Wschód" i blogi AHistoria i Światowidz.pl. Zajmuje się wschodem Europy i dziwactwami geopolitycznymi, historycznymi i kulturowymi. Jeździ po dziwnych miejscach i o tym pisze. Ostatnio najbardziej inspiruje go gonzo i literatura / dziennikarstwo podróżnicze.