"To będzie najdziwniejsza kampania XXI wieku" - ocenia w rozmowie z Interią dr hab. Marek Migalski z Uniwersytetu Śląskiego. W ocenie politologa nie będzie w niej głównej linii podziału. Jeśli takowa się pojawi, nastąpi to dopiero w drugiej turze wyborów prezydenckich.
W środę, 3 czerwca, marszałek Sejmu Elżbieta Witek zarządziła wybory prezydenckie na niedzielę, 28 czerwca. Tego dnia rozpoczęła się oficjalnie kampania wyborcza.
Kandydaci na prezydenta mają czas do 5 czerwca na zawiadomienie PKW o utworzeniu nowych komitetów wyborczych oraz uczestnictwie w wyborach przez komitety wyborcze, których zawiadomienia zostały przyjęte przed 10 maja. Do 10 czerwca jest czas na zgłoszenie nowych kandydatów w wyborach oraz na ponowne zgłoszenie jako kandydatów tych, których komitety zostały zarejestrowane przed wyborami zarządzonymi na 10 maja.
Kampania skończy się 26 czerwca o godz. 24. Do tego czasu kandydaci mają czas, by trafić do jak największego grona wyborców i przekonać elektorat do swoich poglądów na przyszłość Polski.
Tegoroczna kampania będzie się jednak różnić od tych, które pamiętamy.
"To będzie najdziwniejsza kampania XXI wieku" - mówi w rozmowie z Interią dr hab. Marek Migalski. Politolog, były europoseł z ramienia Prawa i Sprawiedliwości i kandydat Koalicji Obywatelskiej do Senatu w 2019 roku, prognozuje, że nie będzie w niej głównej linii podziału.
"Oczywiście poszczególni kandydaci będą próbować narzucać swoje linie podziału korzystne dla siebie i stawiające w trudnej sytuacji konkurentów. I już się to dzieje. Ale żadna z tych narracji nie stanie się dominującą" - dodaje politolog.
Ekspert zwraca uwagę na krótki czas trwania kampanii spowodowany epidemią koronawirusa.
"Jeśli kiedykolwiek pojawi się jakiś wyrazisty podział, to dopiero po 28 czerwca. Kandydaci będą musieli wówczas zrobić trzy rzeczy" - zauważa dr Migalski.
W ocenie politologa kandydaci na prezydenta staną przed zadaniem pobudzenia do kolejnego wysiłku tych, którzy już oddali na nich swój głos. Po drugie, będą musieli uzyskać też poparcie wyborców, którzy w pierwszej turze zagłosowali na kogoś innego. Trzecim warunkiem - jak zauważa politolog - będzie wymyślenie przekazu dla tych, którzy stawią się przy urnach w drugiej turze, a nie zrobili tego 28 czerwca.