Nie podoba ci się to, że dziecko chodzi do przeludnionej szkoły, lekcje ma na trzecią zmianę, a na informatyce jest zastępstwo, bo pan od tego przedmiotu się zwolnił? To wina samorządu, możesz wybrać prywatną szkołę, a ty przecież masz ekstra 500 zł co miesiąc. Nagły ból w stawie staruszka, którym się opiekujesz? Trzeba szukać lekarza. Ale wizytę u lekarza, i to pierwszego kontaktu, a nie u specjalisty, proponują za prawie dwa tygodnie, bo akurat wakacje i urlopy. Pozostaje prywatna przychodnia. Dwie wizyty, prześwietlenie, zastrzyk - w ten sposób poszła cała "<a class="textLink" href="https://biznes.interia.pl/gospodarka/news-emerytom-grozi-kara-wystarczy-nie-zaplacic-do-25-stycznia-sk,nId,7284915" title="emerytura" target="_blank">emerytura</a> plus" z nawiązką. No, ale przecież kolejka na operację zaćmy się zmniejszyła. Rząd PiS chwali się swoimi programami socjalnymi i twierdzi, że państwo jeszcze nigdy nie troszczyło się tak o swoich obywateli, jak za jego czasów. Premier Mateusz Morawiecki na konferencji poświęconej założeniom budżetu na 2020 rok przedstawił slajd mający pokazać, że wydatki na cele społeczne wzrosły z niespełna 18,8 mld zł w 2014 roku do prawie 66,1 mld zł w 2020 roku, czyli ponad 3,5 raza. Pytanie, czy rzeczywiście, ale - chyba jeszcze ważniejsze i kluczowe - jakie to przyniosło skutki. Nierówny podział korzyści z transformacji Żeby zrozumieć, co się stało, musimy przyjrzeć się na chwilę naszej najnowszej historii - tej z ostatnich 30 lat. Wrócić do lat 1989-1990 i momentu, kiedy Polacy odrzucili komunizm. Zajrzeć w skomplikowane mechanizmy transformacji. Czyli odtwarzania akwarium z zupy rybnej. Tu nie ma żadnych wątpliwości - transformacja przyniosła ogromne korzyści społeczeństwom postkomunistycznych państw. Przeciętny poziom dochodów w całym bloku, wliczając w to byłe republiki ZSRR, wynosił w 1989 roku zaledwie 25 proc. średniej dla krajów G7, a w 2011 roku było to już 38 proc. - policzył Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju, który kilka lat temu ogłosił na ten temat raport pod redakcją jego głównego ekonomisty Sergeya Gurieva. Polska, która była liderem transformacji, skorzystała najwięcej. Ale korzyści zostały - we wszystkich krajach - podzielone bardzo nierówno. W szczególny sposób np. w Rosji, gdzie większość zasobów zawłaszczyli oligarchowie. Słowem - inaczej było w Uzbekistanie, inaczej w Polsce lub w Czechach. Średnio jednak w całym regionie tylko 27 proc. gospodarstw domowych o najwyższych dochodach odczuło w swoich kieszeniach i standardzie życia wzrost gospodarki przeciętny lub więcej niż przeciętny, jaki w okresie transformacji nastąpił w ich kraju. Pozostałe 73 proc. miało dochody rosnące poniżej średniej, a 23 proc. tych z najniższych szczebli drabiny dochodowej ma niższe dochody (w porównaniu z tą samą rosnącą i "goniącą" najbogatsze kraje średnią), niż było to w 1989 roku. To ta część społeczeństwa, której "za komuny było lepiej". W krajach od Mongolii poprzez Rosję, państwa kaukaskie i bałtyckie, aż do Polski i Macedonii, tego, że "doganiamy" najbogatszych, nie odczuły blisko dwie trzecie mieszkańców. Coraz więcej ekonomistów wobec tego mówi: jeśli nie zatrzymamy galopującego zróżnicowania dochodów i majątków, jeśli ludziom wypychanym na margines nie stworzymy szans na przyzwoite życie, jeśli dzieciom biednych nie damy takich możliwości, jakie mają dzieci bogatych, to nie obejrzymy się, jak utracimy i demokrację, i gospodarkę rynkową. Co to może oznaczać? Puśćmy na chwilę wodze fantazji. Żyjemy już w czasach, kiedy światem Zachodu zawładnęli różnej maści dyktatorzy. Muszą oni oczywiście kraść zasoby, żeby nagradzać swoich wiernych pretorian. Zdobyli władzę dzięki temu, że sfrustrowanym społeczeństwom złożyli obietnice bez pokrycia. Niektóre przykłady takich obietnic już zdążyliśmy poznać. To wizja dobrobytu po opuszczeniu Unii Europejskiej przez Wielką Brytanię, czyli po brexicie, albo na przykład umorzenie kredytów we frankach. Tu i ówdzie może zaczną obiecywać darmowe miejscówki na loty w kosmos. PiS zauważył to, czego nie dostrzegły poprzednie rządy W Polsce, jeszcze po traumie globalnego kryzysu sprzed dekady, dość duża część społeczeństwa nie konsumuje dojrzałych i pachnących owoców transformacji. Do nich może trafić nawet opowieść o "Polsce w ruinie". PiS stworzył opowieść, która trafiła może nawet szerzej, niż sam się spodziewał. Jeśli nie przyjrzymy się uważniej transformacji, nie rozliczymy jej grzechów, błędów i zaniechań, nigdy nie dowiemy się, co było tajemnicą tamtego sukcesu. Rząd PiS stał się dystrybutorem dwóch dóbr, na które był w Polsce ogromny popyt - pieniędzy i "godności", co znakomicie pokazały badania Macieja Gduli przeprowadzone w osławionym "miastku". Ale też niezwykle umiejętnie połączył rozdawnictwo pieniędzy z "dystrybucją godności". To podkreśla zresztą sam premier Mateusz Morawiecki. - Koncentrujemy się przede wszystkim na prawdziwej, dobrej dla ludzi rewolucji godnościowej - powiedział niedawno w Sejmie. Słowa te padły, gdy prezentował projekty ustaw zakładających kosmetyczne obniżki podatków dochodowych. Według polityków PiS pomysł na to, żeby pieniądze "dawać ludziom do ręki", zamiast innych bardziej skomplikowanych i mniej "namacalnych" programów socjalnych, zbudowały w odbiorcach właśnie to poczucie "godności". - To, że ludzie sami decydują, w jaki sposób będą wydawane środki na cele rodziny, to stawia na godność tych rodzin, na odpowiedzialność rodzin, a nie zrzuca tego na instytucje - tłumaczył podczas tegorocznego Forum "Wizja Rozwoju" w Gdyni Antoni Szymański, senator PiS. Może wygląda to trochę przekornie, ale ochrona zdrowia obywateli i bezpłatna oświata są zapisanymi w Konstytucji obowiązkami państwa. Dając 500+ państwo z tych obowiązków po prostu trochę - mówiąc językiem młodzieżowym - się "wymiksowuje". Ależ skąd - powie rząd - przecież je wypełniamy. Ale po projekcie budżetu widać, że może to robić coraz gorzej. Dodajmy, że na prywatną opiekę medyczną stać nie więcej niż 10 proc. najzamożniejszych Polaków, a na prywatne szkoły jeszcze mniej. A reszta? No cóż, zyskali przecież "godność". Skoro tak dobrze poszło na froncie "godności", to trzeba iść dalej. "Piątka Kaczyńskiego" ogłoszona niespodziewanie przez prezesa PiS pod koniec lutego nawet w czasach niesamowicie dobrej koniunktury gospodarczej naciągnęła <a class="textLink" href="https://top.pl/finanse" title="finanse" target="_blank">finanse</a> publiczne jak strunę. Ekonomiści już wtedy liczyli, co z tego wyniknie, i doliczyli się, że cięcia w innych wydatkach państwa są nieuchronne. Tak się też stało, choć wszystkich szczegółów jeszcze nie znamy, bowiem pełny projekt budżetu rząd musi przedstawić dopiero do końca września. Na przyszły rok rząd zaplanował wydatki państwa w wysokości 429,5 mld zł wobec 416,2 mld zł przewidywanych w tym roku. To zaledwie o 13,3 mld zł więcej, czyli o 3,2 proc. A więc wydatki państwa wzrosną mniej niż założony na 3,7 proc. wzrost gospodarki, nie mówiąc już o inflacji. Należałoby to pochwalić. Gdyby popatrzeć na same cyfry, wygląda na to, że państwo staje się bardziej oszczędne. - (...) wzrost (wydatków w 2020 roku) w całości zostanie skonsumowany przez już zaplanowane wydatki społeczne (rozszerzenie 500+, emerytury dla matek, świadczenia dla niepełnosprawnych). Wymagałoby to, aby wydatki na wszystkie inne usługi publiczne zostały utrzymane na niezmienionym poziomie, a więc na zbrojenia, zdrowie, edukację itp. - mówi Interii główny ekonomista ING Banku Śląskiego Rafał Benecki. - Większe transfery społeczne obiecane w kampanii oznaczałyby zamrożenie wydatków na inne istotne społeczne cele, będące de facto istotną inwestycją w przyszłość - dodaje. Niektóre "zamrożenia" czy "cięcia" rząd już ujawnił i to nie tylko na przyszły rok, lecz także na kolejne lata. Na oświatę i wychowanie w przyszłym roku zaplanował 52,2 mld zł. Najciekawsze jednak jest to, że w następnych latach wcale nie przewiduje wzrostu tych wydatków. W latach 2021-2022 mają one w sumie wynieść 105,6 mld zł. Podobne "zamrożenie" wydatków budżetowych na kilka lat spotka naukę i szkolnictwo wyższe. Kulturę i dziedzictwo narodowe czekają natomiast cięcia. Z zaplanowanych na przyszły rok 3,78 mld zł ma się zrobić 6,38 mld zł łącznie w latach 2021-2022. Dodajmy do tego, że na ochronę powietrza i przeciwdziałanie zmianom klimatu w najbardziej cierpiącym na <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-smog,gsbi,1290" title="smog" target="_blank">smog</a> kraju w Europie rząd chce wydać w przyszłym roku... 26,6 miliona zł. Jaka polityka społeczna Ci, których zdrowie w najbliższych latach będzie niedomagać, powinni już teraz pomyśleć o poszukiwaniu rożnych "dojść". Z projektu budżetu w ujęciu zadaniowym wynika, że liczba wykonywanych świadczeń wysokospecjalistycznych finansowanych z budżetu państwa na 1 mln mieszkańców ma zostać także "zamrożona". W przyszłym roku ma ich być 392 i tyle samo w dwóch latach następnych. Kłopot z tym, że wydatki na cele społeczne też nie będą w nieskończoność rosły. Z Wieloletniego Planu Finansowego Państwa wynika, że wydatki te w przyszłym roku realnie spadną, choć ponad 20 mld zł pójdzie na rozszerzony program 500+. W tym roku - wyborczym - kończy się eldorado. Rząd zaplanował wzrost wydatków na cele do 15,7 proc. PKB z 14,9 proc. PKB w roku ubiegłym, ale w roku przyszłym będzie to już wyraźnie mniej. - To charakterystyczny wzrost przed wyborami, bo w przyszłym roku (wydatki na cele społeczne) mają już spaść do 15,3 proc. PKB. Ten spadek tłumaczony jest m.in. "zamrożeniem" 500+ - mówił Interii główny ekonomista Forum Obywatelskiego Rozwoju Aleksander Łaszek. - Rząd pokaże pewnie w projekcie budżetu, jakie cięcia planuje w innych wydatkach socjalnych - dodał. Ogólnoeuropejskie badania dochodów i warunków życia SILC od lat pokazywały, że w Polsce najbardziej ubóstwem zagrożone są rodziny wielodzietne, a największy odsetek żyjących w ubóstwie to dzieci do 17 roku życia. Wśród najmłodszych Polaków tuż po wielkim kryzysie w ubóstwie żyło troje na dziesięcioro. Z tego punktu widzenia program 500+ miał sens. Niestety, sens tego programu został wypaczony, a sam program pochłonął ogromne pieniądze. Przez ostatnie lata eksperci z SGH, Uniwersytetu Warszawskiego, Instytutu Badań Strukturalnych, Centrum Analiz Ekonomicznych Cenea oraz ośrodka GRAPE badali ten program. W ogłoszonym w tym roku raporcie "Rodzina 500+ ocena programu i propozycje zmian" napisali, że za 12 proc. kwoty, jaka została wydana na 500+, czyli za inteligentnie zaadresowane 8,4 mld zł można było zlikwidować skrajne ubóstwo wśród dzieci w Polsce. Gdyby program zaadresować do wszystkich ubogich rodzin, wydatki sięgnęłyby w tym okresie niespełna 26 mld zł, czyli jedną trzecią wydanych do połowy tego roku pieniędzy. Ale niedawno ogłoszone statystyki GUS pozwalają wątpić nie tylko w to, czy program działa efektywnie, ale także w to, czy dociera rzeczywiście tam, gdzie trzeba. Bo pokazują, że oto odsetek polskiego społeczeństwa żyjący w skrajnym ubóstwie, czyli za minimum egzystencji, wzrósł w ubiegłym roku do 5,4 proc., podczas gdy od 2014 roku stale spadał. Odsetek żyjących w ubóstwie relatywnym (mających do dyspozycji połowę średniej kwoty, jaką wydają polskie gospodarstwa domowe) wzrósł do 14,2 proc. i jest najwyższy od 2015 roku. Wciąż 7 proc. polskich rodzin z trójką dzieci lub więcej żyło w ubiegłym roku w skrajnym ubóstwie. Był to odsetek większy niż rok wcześniej i najwyższy ze wszystkich grup, dla jakich przeprowadzono badania. Nadal w ubóstwie skrajnym żyje 6 proc. dzieci do 17 roku, choć to przecież właśnie one powinny dostać 500+. Coś tu poszło nie tak i dobrze byłoby, żeby rząd wziął głębszy oddech i zastanowił się - co? Bo jak będzie brnąć w swoje programy dalej, to polityka społeczna stanie się antyspołeczna. A że może taką się stać, zapowiada już budżet na 2020 rok. Jacek Ramotowski