Spotykamy się w biurze posłanki w Brukseli. Jest po 17. Na korytarzach wiodących do biur eurodeputowanych pusto. Przed drzwiami Skrzydlewskiej wita mnie proporczyk klubu żużlowego "ORZEŁ" Łódź, którego posłanka jest honorowym prezesem. Biuro niewielkie, ale przytulnie urządzone. Trafiłam akurat na urodziny posłanki. Tu i tam widać kwiaty i torebki z prezentami. Nad biurkiem zawieszony telewizor. Na pasku najnowsze informacje z Ukrainy. Ale mamy rozmawiać o wyborach do Parlamentu Europejskiego, dlatego zaczynam od tego, co wywołuje chyba najwięcej emocji. Agnieszka Waś-Turecka, INTERIA.PL: 25 maja Polacy, a przynajmniej jakaś ich część, będzie wybierać nowych posłów do Parlamentu Europejskiego. Na razie wybory nie wzbudzają zbyt wielu emocji. Może z wyjątkiem eurozarobków (według wyliczeń "Newsweeka", europoseł dostaje 32 tys. zł brutto pensji i około 17,5 tys. zł w dietach). Ponoć Tadeusz Cymański rozpłakał się, gdy zobaczył wyciąg z konta po pierwszej wypłacie. Joanna Skrzydlewska, posłanka do Parlamentu Europejskiego z ramienia Platformy Obywatelskiej: - Tak mało, czy tak dużo? Tak dużo. Pani towarzyszyły podobne emocje? - (po westchnieniu) Nie. Z kilku względów. Po pierwsze, miałam 18 lat, gdy założyłam swoją pierwszą działalność gospodarczą. Po drugie, pochodzę z dobrze sytuowanej rodziny, a jako europosłanka nie zarabiam dużo więcej niż wcześniej.- Z polskiego punktu widzenia zarobki w Parlamencie Europejskim wydają się wysokie, ale gdy zestawimy je z wynagrodzeniem innych funkcjonariuszy unijnych, to okażą się jednymi z najniższych. Myślę, że tutaj w Brukseli mogłaby Pani znaleźć asystentów, którzy zarabiają więcej, nie mówiąc już np. o sędziach trybunału.Wysokość wynagrodzenia ma duże znaczenie podczas podejmowania decyzji o starcie w eurowyborach?- Myślę, że w Polsce - niestety - dość duże. Pytanie podstawowe brzmi jednak: czy pieniądz jest celem samym w sobie? Moim zdaniem, powinien być raczej narzędziem do realizacji celów. Niestety nie wszyscy mogą sobie pozwolić na takie podejście do kwestii pieniędzy. Jako członkini Komisji Zatrudnienia i Spraw Socjalnych PE przygotowała Pani raport na temat bezrobocia wśród europejskich młodych. Raport został przyjęty przez parlament. Bardzo zła sytuacja, którą pani w nim nakreśliła, to wynik kryzysu? - Po części tak, ale nie tylko. Jeśli spojrzymy na mapę Europy, to zauważymy znaczną dysproporcję między południem i północą. W Grecji, Hiszpanii czy Chorwacji mamy katastrofę - powyżej 55 proc. młodych ludzi nie ma pracy. Natomiast w Holandii czy Austrii - zaledwie 10 proc. W Polsce wskaźnik ten wynosi około 28 proc., czyli jest zbliżony do średniej unijnej. Jakie są powody tak dużych dysproporcji? - Po pierwsze kryzys. Po drugie - niedopasowanie systemów kształcenia do warunków na rynku pracy. A po trzecie - odstąpienie od szkolenia zawodowego. Najlepszym przykładem jest Holandia, która ma bardzo dobrze rozwinięty system szkół zawodowych. Zresztą w Polsce już dziś widzimy, że likwidowanie tzw. "zawodówek" było błędem. - Za tę sytuację odpowiadają też po części sami młodzi ludzie. Dziś każdy chce studiować, ponieważ myśli, że dyplom zapewni mu lepsze perspektywy. A to - jak widzimy - nie jest prawdą. Dlatego tak ważne jest zbudowanie przekonania, że wykształcenie zawodowe nie jest gorsze. - Często też młodzież, wybierając kierunek studiów kieruje się tym, jak łatwo go skończyć, a nie tym, jakie daje on szanse na znalezienie pracy. W efekcie zamiast na "etat" młodzież z dyplomem trafia do powiatowego urzędu pracy i ma pretensje do całego świata. - Kolejna rzecz to mobilność. Wiadomo że, każdy chciałby żyć i pracować w swoim kraju, ale musimy sobie odpowiedzieć na pytanie: czy lepiej mieszkać w Grecji, gdzie jest ponad 55-procentowe bezrobocie, czy jednak lepiej wyjechać do kraju, w którym jest szansa znalezienia pracy? Czy są jakiekolwiek wymierne efekty tego raportu? - Tak. Zmiany w zakresie gwarancji dla młodych już zachodzą. Co ciekawe, w Polsce, która miała być prekursorem we wdrażaniu tego instrumentu pomocy młodym ludziom, ustawa o promocji zatrudnienia utknęła w podkomisji. Szkoda, że nie przeszła tak szybko jak ta o OFE... - Zaczęliśmy także promować portal mobilności zawodowej EURES. Obecnie jest tam milion ofert pracy adresowanych do młodych. Niewiele osób wie, że jeśli uda się skorelować kwalifikacje kandydata z potrzebami pracodawcy, to młody człowiek ma zapewniony zwrot kosztów podróży na rozmowę kwalifikacyjną. A jeśli zostanie przyjęty do pracy - opłaca mu się koszty przeprowadzki. A reszta zaleceń? Ile czasu upłynie zanim zostaną przekute w akty prawa krajowego? - Wszystko zależy od tego, jak szybko dany kraj będzie je chciał implementować. Myślę, że w państwach, gdzie bezrobocie daje się najbardziej we znaki, powinno się to odbyć w miarę sprawnie. - Ale światełko w tunelu już jest. Ostatnie dane unijne pokazują, że wskaźnik bezrobocia wśród młodych przynajmniej przestał rosnąć. To już coś. Biorąc pod uwagę zalecenia z Pani raportu niedawne słowa premiera Wielkiej Brytanii zabrzmiały chyba dość niefortunnie. David Cameron powiedział: "Myślę, że błąd popełnił poprzedni rząd, dając nieograniczony, natychmiastowy dostęp do brytyjskiego rynku pracy Polsce, Węgrom i innym krajom bałtyckim za jednym razem". Jak pani zareagowała na te słowa? - Po tej wypowiedzi w europarlamencie odbyła się debata, podczas której zabierałam głos. Powiedziałam m.in., że premier Cameron przekroczył granicę, której nikt do tej pory nie przekraczał. W moim przekonaniu jego słowa podważyły podstawową zasadę funkcjonowania Unii Europejskiej, czyli swobodę przepływu. - Nie można zapominać, że te słowa uderzały bezpośrednio w Polaków, którzy przecież bardzo wydajnie pracują na brytyjski PKB. Podejmują też prace, których Brytyjczycy często podjąć nie chcą. - To były skandaliczne słowa, zwłaszcza że nijak się mają do statystyk Komisji Europejskiej. Choć myślę, że był to wynik desperacji premiera Camerona w związku ze zbliżającymi się wyborami. Jeśli to wynik tylko kampanii wyborczej, to być może niedługo znów usłyszymy coś podobnego, bo premiera Camerona czekają jeszcze wybory krajowe, a potem referendum w sprawie obecności W. Brytanii w UE. Jak rozhuśta nastroje antyimigracyjne... - ... to może źle skończyć. Nie możemy porównywać Polaków czy Węgrów z obywatelami niektórych krajów afrykańskich, którzy faktycznie w większości przyjeżdżają do bogatszych krajów tylko po to, by sięgać po pomoc socjalną. W Belgii jest to szczególnie widoczne. Po słowach premiera Camerona w europarlamencie odbyła się debata. Przyjęto rezolucję. Czy przyniosła ona jakiekolwiek wymierne efekty? - Na efekty musimy jeszcze poczekać. Ale pierwszy skutek już jest, ponieważ nie słyszymy podobnych wypowiedzi, nie powtórzyły się. Myślę, że najbliższe miesiące pokażą, czy wymowa tej rezolucji dotarła do brytyjskiego premiera. Ale jeśli premier Cameron będzie chciał odebrać Polakom pracującym w Wielkiej Brytanii prawo do zasiłku na dziecko, które zostało w Polsce, to Unia nie może mu przeszkodzić? - Nie. To są kwestie regulowane przez prawo krajowe. Możemy tylko apelować. Wielka Brytania, wcześniej Holandia, referendum w Szwajcarii... Czy w Europie buduje się front antyimigracyjny? - Możemy tak to postrzegać. Wydaje się, że niektórzy mają problem z dostosowaniem się do nowej rzeczywistości. Ale tych zmian nie jesteśmy już w stanie zatrzymać. Może nie chodzi o zatrzymanie tylko o moderowanie? - Każdy kraj chciałby mieć tylko pracowitych, zaradnych i wykształconych obywateli. Ale tak nie jest i być nie może. Tu nie chodzi o to, że niektórym nic się nie chce w życiu robić, ale o odpowiednie warunki znalezienia pracy. Jeśli ktoś nie jest w stanie sam tego zrobić, to państwo powinno pomóc, ponieważ taka jest jego rola. Ale zawsze może stwierdzić, że to nie mój obywatel, więc nie mój problem. - Państwa członkowskie mają jasną definicję tego, jakie są prawa i obowiązki wynikające z obywatelstwa Unii Europejskiej. Muszą to uszanować, a jeśli im się nie podoba, to powinny się zastanowić, czy nadal chcą do Wspólnoty należeć. Na razie oprócz jednego premiera, nikt nie chce organizować referendum w sprawie wystąpienia z UE. W Parlamencie Europejskim działa też Pani w Komisji Praw Kobiet i Równouprawnienia. Czy zapisałaby się Pani do zespołu parlamentarnego Beaty Kempy "Stop ideologii gender"? - Tak. Ale bardziej po to, by posłuchać, niż aktywnie działać, ponieważ z moimi poglądami długo bym tam miejsca nie zagrzała. - Gdy po raz pierwszy usłyszałam o powstaniu zespołu, pomyślałam, że to żart. Nie bardzo rozumiem, czemu ma on służyć, poza wypromowaniem osoby pani Kempy. - Uważam, że w Polsce dyskusja na temat gender weszła nie na te tory, na które powinna. Nie jestem ekspertem, ale według mnie czegoś takiego jak "ideologia gender" nie ma. Zespół pani Kempy przyniesie więcej szkody niż pożytku idei równouprawnienia? - Otóż to. Wiele osób nie chce zrozumieć, że gender, to nic innego jak właśnie równość płci, a to mamy przecież zapisane w konstytucji. Rozumiem, że posłanka Kempa nie zgadza się z konstytucją... Twierdzi, że przeciw równouprawnieniu nic nie ma, tylko ideologia gender jej przeszkadza. - Fundamentalny problem polega na niezrozumieniu. Może zamiast walczyć z wyimaginowanym wrogiem, zespół powinien zająć się seksualizacją dzieci? Przygotowałam w parlamencie raport na ten temat i z przyjemnością prześlę pani Kempie mój draft. Raport, niestety, nie został przyjęty przez komisję, ponieważ nie zgodziłam się na zapisy mówiące o tym, że już 6-letnie dziewczynki powinny się uczyć o aborcji, a taki przepis został przez jedno z ugrupowań do raportu wciśnięty. W parlamencie odbyło się jednak wysłuchanie na temat seksualizacji dzieci. To faktycznie jest poważny problem. Gdy kupuję rzeczy dla dziecka, prawie zawsze słyszę pytanie - chłopczyk czy dziewczynka? Jakby to miało znaczenie przy kupowaniu np. bloku rysunkowego. - Program przeciwko seksualizacji dzieci wdrożyła już m.in. Wielka Brytania. Tam zaczęło się od pewnej dziennikarki, która zobaczyła w sklepie biustonosze push-up przeznaczone... dla siedmiolatek. To skrajny przypadek, ale bardzo dobrze obrazuje ten proces - narzucania dzieciom seksualności osób dorosłych, którymi przecież nie są. - Państwa zachodnie już z tym walczą, a w Polsce nadal myli się seksualność z seksualizacją. Nie możemy postrzegać edukacji seksualnej jako czegoś złego, ale coś, co pozwoli nam strzec dzieci przed tym co negatywne, szkodzące dzieciom, ich delikatnej psychice. Nie sądzę, by zeszyty z króliczkami Playboy’a czy pisma pornograficzne na wysokości wzroku dziecka, były dla nich odpowiednie. - Uważam, że jeśli mądrze podejdziemy do tematu, skonsultujemy program edukacji seksualnej z rodzicami, ekspertami i dostosujemy go do wieku dzieci, to wszystkim wyjdzie to tylko na dobre. Edukacja seksualna to nie jest tylko antykoncepcja, ale przede wszystkim próba nakreślenia dziecku przestrzeni intymnej, której nikt nie ma mu prawa naruszać. - Dzięki internetowi dzieci mają dziś dostęp do wszystkiego. Nie możemy udawać, że tego nie widzimy. Statystyki dotyczące odwiedzin stron pornograficznych przez małoletnich są zatrważające. Tak. Powtarzam: nie możemy udawać, że takiego problemu nie ma. Rzeczywistość internetowa często jest przekłamana. Naprawdę chcemy, by to z niej nasze dzieci czerpały przykład?