Próby zablokowania prezydentury Donalda Trumpa, którym to próbom bez ogródek kibicuje liberalna prasa i liberalne elity, podejmowane są dwutorowo: po pierwsze - poprzez ponowne przeliczanie głosów, po drugie - poprzez namawianie elektorów, by zagłosowali na Hillary Clinton. Zatem po kolei: Przeliczanki Wnioski w sprawie ponownego przeliczania głosów składa kandydatka Zielonych, Jill Stein, a kampania Hillary Clinton próby te wspiera - choć tego specjalnie nie nagłaśnia. Wiemy już, że głosy zostaną ponownie przeliczone w Wisconsin; Stein zapowiada również analogiczne wnioski w Pensylwanii (termin upływa w poniedziałek) i Michigan (do środy). We wszystkich tych trzech stanach, zlokalizowanych w tzw. pasie rdzy, nieoczekiwanie zwyciężył Donald Trump, dzięki czemu został prezydentem. Jill Stein swoje wnioski argumentuje możliwością rosyjskiego cyberataku podczas przeliczania głosów. Zieloni zwracają uwagę, że Donald Trump uzyskał znacznie lepsze wyniki w hrabstwach, w których stosowano maszyny do głosowania, a gorsze tam, gdzie głosowano na tradycyjnych kartach wyborczych. Obecnie nie ma żadnego dowodu na to, by wyniki wyborcze były w jakikolwiek sposób zmanipulowane, a możemy być pewni, że służby specjalne były 8 listopada szczególnie czujne. Ostatecznie Donald Trump uzyskał w Wisconsin 1,4 mln głosów, a Hillary Clinton 1,38 mln. Głosy w Wisconsin muszą zostać ponownie przeliczone do 13 grudnia, później wnioskodawca (Jill Stein) będzie miał pięć dni, by zaskarżyć wynik do sądu. Wnioski o ponowne przeliczenie głosów mogą składać kandydaci na prezydenta w danym stanie. Ale to niejedyny sposób, by zmienić wynik wyborów. Elektorzy mogą zrobić, co zechcą? Prezydenta Stanów Zjednoczonych wybierze 19 grudnia Kolegium Elektorów, które prześle swoje głosy Kongresowi. Na urząd głowy państwa zostanie wybrany kandydat, który zdobędzie co najmniej 270 głosów elektorskich. Obyczajem amerykańskiej demokracji jest, by elektorzy z danego stanu głosowali zgodnie z wolą wyborców tego stanu. Teraz jednak ci, którzy nie mogą pogodzić się z wynikiem wyborów, piszą do elektorów petycje, by zagłosowali na Hillary Clinton, ponieważ, jak się argumentuje, zdobyła o ponad dwa miliony więcej głosów wyborców niż Donald Trump. W nagabywaniu elektorów uczestniczą również dziennikarze, naukowcy czy kibicujący Clinton artyści np. reżyser Michael Moore. Na łamach "Washington Post" profesor Harvardu Lawrence Lessig przypomina, że konstytucja nie zobowiązuje elektorów do głosowania zgodnie z wolą wyborców swojego stanu. Profesor uważa, że sytuacja jest na tyle wyjątkowa - niebezpieczny, jego zdaniem, kandydat plus wygrana Clinton w ogólnej liczbie głosów - że elektorzy wręcz powinni wybrać kandydatkę demokratów na prezydenta. Co więcej, teraz przekonuje się, że właśnie po to powstało Kolegium Elektorów - by "korygować błędy wyborców i systemu". Jak to wygląda formalnie? Ani konstytucja, ani prawo federalne rzeczywiście nie nakazują elektorom głosować tak jak mieszkańcy ich stanu. W 1952 roku Sąd Najwyższy orzekł jednak, że stany, a także partie polityczne, mają prawo zobowiązać elektorów do głosowania zgodnie z wolą wyborców. Na tego typu zapisy zdecydowało się 26 stanów. Elektorom nie grozi jednak więzienie, a jedynie kary finansowe. Do tej pory w historii Stanów Zjednoczonych mieliśmy 157 elektorów "wiarołomnych", a więc takich, którzy zagłosowali inaczej niż wyborcy z ich stanu. Jak dotąd, żaden elektor nie był sądzony za takie postępowanie. Teoretycznie: gdyby co najmniej 270 elektorów zagłosowało na Hillary Clinton, zostałaby ona 20 stycznia 45. prezydentem USA. Zasady zasadami, ale wynik musi się zgadzać Do wyborów wszyscy - kandydaci, wyborcy, eksperci - przystępowali w zgodzie co do jednego: prezydentem zostanie ten, kto uzyska większość głosów elektorskich. Po wyborach nastąpiła jednak gwałtowna i cokolwiek groteskowa refleksja, że jednak ten system nie jest najlepszym pomysłem i że powinna obowiązywać zasada: jedna osoba - jeden głos. Profesor Lessing utyskuje, że głos w Wyoming "waży" cztery razy więcej niż głos w Michigan. Przed wyborami, gdy Hillary Clinton prowadziła we wszystkich sondażach, tego typu debaty nie miały miejsca. System elektorski jest więc zły, ale tylko wtedy, gdy nie wygrywa ten kandydat co trzeba. No chyba, że elektorzy "uratują" Amerykę przed Donaldem Trumpem, to wtedy system elektorski będzie z powrotem wart zachowania, pielęgnowania, znów będzie nie do ruszenia, znów będzie perłą amerykańskiej demokracji. Autorzy tych rozpaczliwych apeli do elektorów nie dostrzegają, że domagają się stworzenia niebezpiecznego precedensu. Mianowicie, by prezydenta wybierało 538 osób, zgodnie z własnym widzimisię, niezależnie od wyniku w danym stanie. Dodajmy, że scenariusz "Washington Post" i profesora Lessinga jest skrajnie nierealny. Wyborca, głosując na danego kandydata, głosuje tak naprawdę na pakiet elektorów związanych z tą kandydaturą. Elektorami zostają członkowie partii, często mocno zaangażowani w kampanię wyborczą. Trudno oczekiwać, że dokonają sabotażu zwycięskich dla siebie wyborów. Można jednak odnieść wrażenie, że elity (w ten uproszczony sposób nazywam establishment bliski Partii Demokratycznej) wciąż łudzą się, iż prezydentem - w taki czy inny sposób - zostanie Hillary Clinton. Tego, co wydarzyło się 8 listopada, nie przyjmują do wiadomości. Czy w odwrotnej sytuacji - Clinton wygrywa Kolegium Elektorów, ale Trump ma więcej głosów - elity również rozdzierałyby szaty? To pytanie retoryczne. Podczas trzeciej debaty prezydenckiej Hillary Clinton zaatakowała Donalda Trumpa za to, że nie chciał powiedzieć, czy uzna wyniki wyborów. Kandydatka demokratów wówczas ripostowała: "To przerażające. Nie na tym polega demokracja. Mamy wolne i uczciwe wybory. Akceptowaliśmy ich wyniki, nawet gdy nie były po naszej myśli. Jestem oburzona, że kandydat jednej z dwóch największych partii może prezentować tego typu stanowisko. (...) Nieuznawanie wyniku wyborów to bezpośrednie zagrożenie demokracji".