Na początku podkreślmy, że uprawnienia prezydenta USA są ogromne, stąd i waga wyborów prezydenckich za oceanem jest nieporównywalna choćby w stosunku do wyborów prezydenckich w Polsce. W Stanach Zjednoczonych głowa państwa stoi jednocześnie na czele rządu. Prezydent USA nadzoruje całą administrację federalną (krajową). Nominuje sędziów Sądu Najwyższego. Jest zwierzchnikiem sił zbrojnych, a także wyłącznym kreatorem polityki zagranicznej - nie ma więc mowy o takich sporach kompetencyjnych, jakie mają miejsce w Polsce w warunkach koabitacji, gdy prezydent z ministrem spraw zagranicznych albo premierem "kłócą się o krzesło". Ponadto prezydent USA może wydawać akty wykonawcze, ułaskawiać skazańców, jest również określany jako "lider legislacji", a więc pełni funkcję głównego inicjatora jeśli chodzi o tworzenie prawa. Dodajmy też, że przez cały okres sprawowania urzędu jest także szefem partii, którą reprezentował w wyborach. Prezydent USA wybierany jest na czteroletnią kadencję. Może sprawować urząd maksymalnie dwie kadencje. System dwupartyjny W Stanach Zjednoczonych wybory wygrywa kandydat Partii Republikańskiej lub Partii Demokratycznej, choć z formalnego punktu widzenia wcale tak nie musi być. System dwupartyjny jest jednak na tyle ugruntowany w amerykańskiej kulturze politycznej, że inni kandydaci po prostu nie mają szans. Choć coraz częściej kontestuje się system dwupartyjny, to wciąż wydaje się on nie do ruszenia, choćby ze względu na to, że podtrzymują go zarówno media (nie informując szeroko o innych partiach i kandydatach) oraz grupy interesu (sponsorując obficie republikanów i demokratów). Jeśli jednak dany kandydat spełnia wymagania i uzbiera określoną liczbę podpisów w danym stanie, to będzie mógł kandydować w tym stanie na równi z innymi. W 2016 roku we wszystkich lub prawie wszystkich stanach zdołali zarejestrować swoje listy Gary Johnson z Partii Libertariańskiej i Jill Stein z Partii Zielonych. Teoretycznie jest więc możliwe, by to Johnson lub Stein zostali 45. prezydentem USA. Ale tylko teoretycznie. Najpierw prawybory Mechanizm prawyborów w USA jest niezwykle skomplikowany, w obu partiach wygląda nieco inaczej, a jego opisanie zajęłoby osobny artykuł, może i książkę. Wyjaśnijmy więc tylko, że republikanie i demokraci właśnie w ten sposób wyłaniają swojego kandydata. Jeśli prezydent kończy pierwszą kadencję, to zwyczajowo ponownie zostaje kandydatem swojej partii. Ponieważ końca dobiega druga kadencja prezydenta Obamy, to w tym roku śledziliśmy prawybory zarówno w Partii Republikańskiej, jak i w Partii Demokratycznej. Oficjalnym kandydatem partii zostaje ten polityk, który uzyskał poparcie wymaganej liczby delegatów podczas konwencji krajowej, wieńczącej cały proces. Delegatów "przyznaje się" na podstawie liczby głosów otrzymanej w prawyborach w danym stanie. Delegaci rozdzielani są proporcjonalnie lub w myśl zasady "zwycięzca bierze wszystko" (u republikanów w części stanów). Przed konwencją krajową sprawa jest zazwyczaj rozstrzygnięta - pokonani kandydaci oficjalnie popierają zwycięzcę. Kolegium Elektorów Zasady, według których wybierany jest prezydent USA, określa artykuł II Konstytucji Stanów Zjednoczonych oraz 12. poprawka. Wybory w Ameryce są wyborami pośrednimi. Obywatele wskazują na karcie wyborczej, kogo widzieliby w na stanowisku prezydenta, jednak z formalnego punktu widzenia prezydenta wybiera dopiero Kolegium Elektorów Stanów Zjednoczonych. Głosy elektorów wysyłane są do przewodniczącego Senatu, a ten, na uroczystym posiedzeniu obu izb Kongresu, otwiera koperty i ogłasza wyniki. Każdy stan ma z góry przypisaną liczbę elektorów, proporcjonalną do liczby ludności. Zwycięski kandydat otrzymuje wszystkie głosy elektorskie przewidziane dla danego stanu. Elektorów jest łącznie 538, a do zwycięstwa w wyborach potrzeba poparcia 270 z nich. Liczba głosów elektorskich odpowiada liczbie kongresmenów w danym stanie. Uwaga - jeśli żaden z kandydatów nie otrzyma 270 głosów elektorskich (bardzo mało prawdopodobna sytuacja), wtedy prezydenta wybiera Izba Reprezentantów spośród trzech kandydatów, którzy otrzymali najwięcej głosów. Ostatni raz taka sytuacja miała miejsce w 1825 roku. Paradoks tego systemu Kandydat może wygrać w danym stanie choćby jednym głosem, a i tak otrzyma wszystkie głosy elektorskie. Podobnie gdy wygra stosunkiem 90-10. Wtedy również otrzymuje "pełen pakiet". Może więc się zdarzyć, że jeden z kandydatów "gromi" w części stanów, w innych natomiast przegrywa "o włos" i ostatecznie nie zostaje prezydentem. Innymi słowy - kandydat może otrzymać dużo więcej głosów, a i tak przegrać wybory. W 2000 r. Al Gore zdobył o pół miliona głosów więcej niż George W. Bush, ale miał o pięciu elektorów mniej. Prezydentem został Bush. Czym są "swing states"? W USA są stany, które zawsze głosują na kandydata republikanów i stany, które zawsze wybierają demokratę. Wszyscy biorą to za pewnik, więc kampania wyborcza toczy się wyłącznie w stanach "wahadłowych" tzw. swing states. "Swing states" to stany, które raz głosują na czerwono (barwy Partii Republikańskiej), a raz na niebiesko (barwy demokratów). To na nich swoje wysiłki i fundusze koncentrują kandydaci. Zaznaczmy, że z rzadka zdarzają się również spektakularne próby odbicia tradycyjnie czerwonego lub niebieskiego stanu - dzieje się tak wówczas, gdy sondaże okazują zaskakująco zbliżone; w tym roku Hillary Clinton spróbuje odbić republikańską Arizonę. Z góry jednak możemy założyć, że Hillary Clinton weźmie Kalifornię, Nowy Jork, Maryland czy Massachusetts a Donald Trump Oklahomę, Wyoming czy Idaho. W pewnym uproszczeniu demokraci zazwyczaj biorą "obwarzanek", a więc zachodnie i wschodnie wybrzeże, a republikanie to, co pomiędzy. Oczywiście z pewnymi wyjątkami i o te wyjątki nierzadko toczy się gra. W tym roku oczy amerykańskiej opinii publicznej będę przed wszystkim zwrócone na Florydę (29 głosów elektorskich), Pensylwanię (20), Ohio (18) i Karolinę Północną (15). Zmiany? System wyborczy w USA może budzić zdziwienie za granicą. Jest skomplikowany i odbiega od europejskiego pojmowania wyborów powszechnych, w których wygrywa kandydat z największą liczbą głosów obywateli. Należy jednak zaznaczyć, że reguły przeprowadzania wyborów wynikają bezpośrednio z konstytucji, a wprowadzanie do niej poprawek to nie taka prosta sprawa. Żadna z dwóch głównych partii nie planuje gruntownej reformy tego systemu. Przywiązani do konstytucji i tradycji Amerykanie nieprędko zrezygnują ze swoich delegatów i elektorów.