45. prezydentem Stanów Zjednoczonych będzie <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-donald-trump,gsbi,16" title="Donald Trump" target="_blank">Donald Trump</a>. W wyścigu do Białego Domu pokonał Hillary Clinton i co do tego nie powinno być żadnych wątpliwości. Skąd więc zaskoczenie niektórych komentatorów? Z kilkudziesięciu przeprowadzonych od poniedziałku w USA sondaży, tylko 12 z nich dawało Trumpowi szansę na wygraną. W jednym przypadku był remis. "Pomyliły" się takie potęgi jak Bloomberg, CBS, Fox News, a nawet Reuters. Trump w sondażach na dłużej prowadził tylko raz - i było to w lipcu - wówczas różnica między jego zwolennikami, a zwolennikami Clinton wyniosła 1,2 punktu procentowego, by po chwili znów przeważyć szalę na korzyść byłej sekretarz stanu. Na podstawie tych prognoz umocnił się pogląd, że Hillary Clinton ma ogromne szanse na zwycięstwo, a tendencję mógłby zmienić tylko cud. - Od dłuższego czasu wszyscy komentatorzy powielali pogląd o bezpiecznej przewadze Clinton, opierając się na rezultatach prowadzonych sondaży. Jej przewaga jednak zawsze była niewielka, a w ostatnim czasie publikowano wyniki, wedle których to Trump wysuwał się na prowadzenie. W tym samym czasie nikt nie zająknął się nawet na temat słabości metod sondażowych czy wielkości błędu statystycznego - mówi w komentarzu dla Interii doktor Radosław Marzęcki, politolog i socjolog z Instytutu Politologii Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. - Zapomnieliśmy o wręcz oczywistym fakcie, że spory odsetek wyborców podejmuje decyzje w ostatniej chwili. Zapomnieliśmy, że poszczególne elektoraty różnią się między sobą stopniem lojalności wobec kandydata, czy też poziomem motywacji do uczestnictwa w wyborach - dodaje ekspert. Doktor Marzęcki wyjaśnia także, że całkiem spora część respondentów odmawia uczestnictwa w badaniach sondażowych. - To wszystko sprawia, że przewidywanie na podstawie sondaży ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Interpretujemy ich wyniki, wierząc, że vox populi - vox Dei, tymczasem w praktyce jest zupełnie inaczej. Opinia sondażowa to nie opinia wyborców, którzy zadali sobie trud zagłosowania. Ta opinia jest zwykle ukryta i manifestuje się wyłącznie przy urnach wyborczych - podkreśla politolog. - Pyta pani, dlaczego dane sondażowe nie pokrywają się z rzeczywistością? Problem w tym, że się pokrywają - wyjaśnia ekspert. - Tyle tylko, że sondaż nie mierzy owej opinii ukrytej, a jedynie opinie respondentów, którzy znaleźli się w próbie badawczej, dodatkowo w konkretnym momencie. Nawet jeśli badacz dochowa wszelkiej staranności w toku przygotowania i realizacji swojego badania, to wielu czynników nie jest w stanie kontrolować, np. stanu wiedzy respondenta czy też jego intencji, tego czy mówi prawdę, czy wprowadza ankietera w błąd - podkreśla. "Spirala milczenia" Politolog i socjolog w komentarzu udzielonym Interii zwraca uwagę na jedno, bardzo istotne zjawisko. - Podczas interpretowania danych pochodzących z badań opinii publicznej trzeba mieć również świadomość, że odpowiedzi respondentów mogą być skutkiem rozmaitych zakłócających efektów, z których najbardziej znany został określony przez Elisabeth Noelle-Neumann mianem "spirali milczenia" - tłumaczy. - Respondenci, obawiając się izolacji, ostracyzmu społecznego, w kontakcie z ankieterem mogą ukrywać swoje poglądy, które uchodzą za mniej popularne, wstydliwe. Ten efekt nie zachodzi w monecie, gdy wyborca wyraża swoją opinię na karcie wyborczej, gdy nie musi się nikomu tłumaczyć ze swojego wyboru. Właśnie dlatego poglądy uznawane za dominujące są nadreprezentowane w sondażach, z kolei poglądy niszowe, do których nie łatwo się przyznać, są niedoszacowane - mówi doktor Marzęcki. Przy okazji "spirali milczenia" warto wspomnieć o tym, że ogromny wpływ na opinię publiczną mają także media, nie bez powodu nazywane czwartą władzą. Tymczasem media za oceanem przyjęły retorykę, która nieznacznie, ale jednak, stała po stronie Hillary Clinton. Sama kandydatka na prezydenta z ramienia Demokratów chwaliła się na swojej stronie internetowej poparciem, jakiego udzieliły jej gazety. W tym "Foreign Policy", która po raz pierwszy w historii opowiedziała się za swoim faworytem, a także "San Diego Tribune", która udzieleniem poparcia dla Clinton złamała 148-letnią tradycję wspierania Republikanów. Doktor Marzęcki z Uniwersytetu Pedagogicznego zwraca także uwagę na jeszcze jedną kwestię. - Decyzje wyborcze są coraz częściej podejmowane pod wpływem emocji, ludzie głosują przeciw komuś, wyrażając swoją frustrację i bezsilność. Powinniśmy starać się lepiej zrozumieć motywacje współczesnego wyborcy, bo one przestały być wprost warunkowane pozycją jednostki w strukturze społecznej. Sondaż - jako ilościowa metoda badawcza - nie pomaga zrozumieć przyczyn zachowań wyborczych. Badacz też nie do końca jest w stanie kontrolować reprezentatywność próby badawczej oraz stopień jej realizacji - wyjaśnia. Klęska ośrodków badania opinii? Niekoniecznie! - Dziwi mnie, że wciąż traktujemy sondaże jako pozbawioną mankamentów prognozę zachowań wyborczych. Po pierwsze, jest to narzędzie niedoskonałe, po drugie - jest stosowane do mierzenia opinii publicznej, a więc zjawiska które podlega czasem bardzo silnej dynamice, zmianie. Szczególnie w trakcie kampanii wyborczych, kiedy obywatele poddawani są bardzo intensywnym działaniom perswazyjnym, ta dynamika bywa wręcz nieprzewidywalna - podkreśla doktor Marzęcki. Mimo tego po raz kolejny niektórzy z nas czują się zaskoczeni. Zawiedzeni. Wieszczymy klęskę, porażkę systemów badania opinii publicznej. Tymczasem wcale tak nie jest. Bo w sondażach zupełnie nie chodzi o to, aby przewidzieć, kto wygra wybory. - Stąd wniosek dla każdego z nas - dla dziennikarzy, komentatorów i zwykłych obywateli - aby nie traktować sondaży w kategoriach "prawdy objawionej", prognozy, z którą nie należy dyskutować. Sondaże raczej podpowiadają nam, jakie scenariusze są możliwe, a nie co się konkretnie wydarzy. A w przypadku wyborów w USA do ostatniej chwili na podstawie ich wyników oba scenariusze - zarówno zwycięstwo Clinton, jak i Trumpa - były wysoce prawdopodobne. Arbitralizm ocen formułowanych na podstawie rezultatów ujawniających tak niewielkie różnice między kandydatami w żadnym wypadku jest nieuzasadniony - podsumowuje doktor Marzęcki, socjolog i politolog z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie.