Theresa May uczestniczyła tylko w pierwszym dniu unijnego szczytu - tym kluczowym, z punktu widzenia Polski. Nie zagłosowała przeciwko wyborowi Donalda Tuska. Sama - jak zauważają brytyjskie media - znalazła się w dyplomatycznym kozim rogu. Sól i ocet zamiast ciastek W październiku ubiegłego roku Donald Tusk zapowiadał sól i ocet na stole, do którego zasiądą Unia Europejska z Wielką Brytanią, by negocjować warunki Brexitu. Stanowisko było zdecydowane: jedyną alternatywą dla "twardego Brexitu" jest "żaden Brexit". Żadnej z form rozwodu, jak wówczas podkreślano, nie będą towarzyszyły ani ciastka, ani fajerwerki. Brexit będzie oznaczał wielką stratę nie tylko dla Wielkiej Brytanii, ale też całej Unii Europejskiej. Jak zapewniał Tusk, "nie będzie kompromisów". Tusk bez głosu Dr Marcin Galent, pytany o to, jak wybór Tuska może wpłynąć na przebieg negocjacji, zaznacza, że Tusk jako przewodniczący Rady Europejskiej sam o tym nie decyduje, reprezentuje jedynie stanowisko Rady Europejskiej. - Przewodniczący RE nie posiada nawet głosu w decyzjach podejmowanych przez Radę Europejską. Głównym negocjatorem z ramienia Unii Europejskiej jest przedstawiciel Komisji Europejskiej Michel Barnier, który odpowiada za negocjowanie szczegółowych rozwiązań - dodaje. Ekspert zaznacza, że Rada Europejska w swoich kompetencjach posiada możliwość akceptowania lub odrzucania tych rozwiązań, które wypracuje Michel Barnier, główny negocjator ze strony Unii Europejskiej, ale samymi szczegółowymi rozwiązaniami zajmuje się Komisja Europejska. "Najbardziej niebezpieczny człowiek w Europie" - Prawdą jest, że "sól i ocet" to w tej chwili dobre określenie stanu nastrojów - zarówno po stronie negocjatorów brytyjskich, jak europejskich. Barnier jest przez Brytyjczyków uważany za najbardziej niebezpiecznego człowieka w Europie. W Wielkiej Brytanii znany jest ze swoich bardzo silnych sympatii federalistycznych, czyli takich, które wzmacniałyby integrację europejską na różnych poziomach - podkreśla w rozmowie z Interią dr Marcin Galent. Na tzw. "twardy Brexit" przystały obie strony. - Theresa May opowiedziała się za twardym Brexitem, czyli możliwością odrzucenia wszelkich kompromisowych rozwiązań, jeśli UE nie zgodzi się na najważniejsze postulaty Brytyjczyków, i również po stronie europejskiej mamy bardzo zdecydowane stanowisko - zaznacza ekspert. - To stanowisko zostało określone, moim zdaniem, ponad rok temu, kiedy były już premier David Cameron próbował wynegocjować przed referendum ustępstwa ze strony UE. Chodziło głównie o możliwość ograniczania migracji z krajów Unii Europejskiej do wielkiej Brytanii - dodaje.- Donald Tusk na spotkaniu z Davidem Cameronem odmówił takich ustępstw. W tej chwili po obu stronach rosną nastroje bojowe. Ale sam Donald Tusk nie jest tutaj żadnym podmiotem sprawczym. Reprezentuje stanowisko Rady Europejskiej - przypomina dr Galent. Do szefa Rady Europejskiej będzie należało zatem jedynie zakomunikowanie ewentualnych kierunków negocjacji. Niewygodny zapis Choć deklaracje Wielkiej Brytanii dotyczące Brexitu na początku były jednoznaczne, to obecna sytuacja Theresy May do najciekawszych nie należy. Izba Lordów chce przeforsować zapis nakładający na rząd obowiązek przedstawienia parlamentowi do zatwierdzenia wynegocjowanych warunków. Jak zaznacza w rozmowie z Interią ekspert, Izba Lordów nie ma takich kompetencji w parlamencie brytyjskim, żeby mogła cokolwiek zablokować. - Co prawda lordowie postanowili wprowadzić pewne dodatkowe rozwiązania, czyli prawo parlamentu do zatwierdzenia ostatecznych warunków, na podstawie których dokona się Brexit, ale kompetencje Izby Lordów polegają jedynie na tym, że może ona do roku zablokować przyjęcie rozwiązań prawnych, które zostały zaakceptowane w Izbie Gmin - tłumaczy dr Galent. Brytyjski parlament walczy o swoje - W tej chwili zarówno Partia Konserwatywna, jak i Partia Pracy pod przywództwem Jeremy'ego Corbyna, nie kwestionują samego Brexitu. Nie kwestionują nawet "twardego Brexitu". To parlament brytyjski próbuje walczyć o swoje kompetencje. Pierwszy rozdział zmagań pomiędzy egzekutywą, czyli premier Theresą May, a parlamentem mamy już za sobą. Sąd Najwyższy rozstrzygnął, że parlament musi wyrazić zgodę na uruchomienie art. 50, czyli rozpoczęcie negocjacji. I to zostało przegłosowane olbrzymią liczbą głosów - zaznacza ekspert. I przypomina, że jedynie Szkocka Partia Narodowa była przeciwko, bo Szkoci dążą do zorganizowania referendum niepodległościowego. - Także ten proces jest niezagrożony. Tym bardziej, że gdyby nawet w Izbie Lordów pojawiły się poważniejsze problemy, to May może w każdej chwili powołać do Izby Lordów nowych członków, którzy będą wykonywać jej wolę. Taka specyfika brytyjskiego systemu ustrojowego, że premier w każdej chwili może dokooptować stu czy nawet dwustu lordów, którzy będą wykonywać jej wolę, przegłosowywać wszystko, co będzie konieczne - tłumaczy. Próba sił, stwarzanie precedensów na przyszłość Co zatem z zapisem, który nakładałby na rząd obowiązek przedstawienia parlamentarzystom do zatwierdzenia wynegocjowanych warunków? - On może przejść, tylko tak naprawdę jest to spór o relacje między najważniejszymi organami władzy w brytyjskim systemie konstytucyjnym. Ponieważ tam nie ma spisanej konstytucji, a Sąd Najwyższy tak naprawdę funkcjonuje od ośmiu, dziewięciu lat, to jest to próba sił, wypracowania rozwiązań, stwarzania precedensów na przyszłość. Można sobie wyobrazić, że Izba Gmin zgodzi się na to, czego chcą lordowie, ale równie dobrze można sobie wyobrazić, że ta propozycja zostanie odrzucona. Tutaj nie ma rozstrzygnięcia. I nawet jeśli brytyjski parlament wywalczy sobie prawo ostatecznego zaakceptowania warunków, to nie widać tutaj poważnych niebezpieczeństwa dla Theresy May - wyjaśnia socjolog. Choć, co oczywiste, pozycja negocjacyjna Wielkiej Brytanii zostanie na forum europejskim podważona. - Theresa May wolałaby mieć pełnię władzy, żeby nie musiała podporządkowywać się pewnym naciskom ze strony parlamentu i tu zdecydowanie rząd brytyjski i brytyjscy negocjatorzy zostaną ograniczeni - ocenia ekspert.Jako poważne zagrożenie przypomina propozycję, którą zgłaszał między innymi Tony Blair. Chodzi o referendum, które zatwierdzałoby wyniki negocjacji dot. Brexitu. Zaznacza jednak, że ta propozycja upadła i nie widać sił politycznych, które byłyby w stanie przeforsować ją w parlamencie.