"Jest trudno - wysłałam, do wolnego mieszkania do przyjaciół w Lipsku, rodzinę: mama, babcia, dziewczynka. Właśnie po trzech dniach wracają na dworzec w Krakowie, bo ktoś obchodził urodziny i petardy strzelały. Nie da się im wytłumaczyć, że to przypadek, że mają już załatwiony kurs, dostaną pomoc z opieki socjalnej" - napisała w prywatnej wiadomości wolontariuszka z Krakowa. Joanna Sadzik, szefowa "Szlachetnej Paczki" i wolontariuszka w całodobowym centrum pomocy przy ul. Radziwiłłowska 3 w Krakowie, zwraca uwagę na sytuację, która powinna być oczywista, a nie zawsze taka jest: - Uciekają różne osoby. Niektóre zdążyły wyjechać zanim w ich najbliższym otoczeniu trwały walki, inne z powodu bombardowania siedziały kilka dni w piwnicach w Kijowie. Są też tacy, których straty są najsmutniejsze: stracili bliskich. Wiele osób przeżyło traumę, nie chcą rozmawiać z ludźmi w mundurach, nie chcą wsiąść do obcego samochodu, czy pojechać do miejscowości, o której nie słyszeli. Musimy więc wykazać się dużą elastycznością przy oferowaniu pomocy. - Przyznaje, że podobnie dzieje się z osobami wspieranymi na co dzień przez "Szlachetną Paczkę" - Niektórzy nie mają siły okazać wdzięczności. "Szlachetna Paczka" prowadzi Centrum informacyjne "Połączeni dla Ukrainy" to infolinia i portal, w których koordynatorzy łączą osoby potrzebujące z tymi, którzy pomoc oferują. - W tyle głowy mam pytanie: na ile nam wszystkim wystarczy zapału - zastanawia się Joanna Sadzik i myśli o osobach prywatnych i o organizacjach pozarządowych. Może Warszawa, a może Madryt? "Jeszcze osiem godzin jazdy i będziemy w Madrycie. Jedziemy przez Francję. Ukraina jest wciąż bombardowana, siedzimy w busie i płaczemy od rana" - taki sms przysłała Julia, młoda mama z Kijowa, która przed kilka dni nocowała u ludzi, którzy zabrali ją z Dworca Zachodniego w Warszawie. Codziennie wieczorem wolontariusze z Zachodniego dzwonią do osób, które podały swoje numery telefonów i informację, że mogą jeszcze przyjąć Ukraińców. - Pojechałam po 42-letnią kobietę z 16-letnim synem, ale okazało się, że już ich nie ma. Znaleźli inne lokum - opowiada Beata, u której nocowała Julia. - Zobaczyłam tłum, w nim młodą dziewczynę z małym chłopcem, który trzymał mocno w rękach hulajnogę. Nie płakała, ale wyglądała tak jakby na płaczu spędziła wiele godzin. Stała zmęczona i bezradna. Koło pierwszej w nocy Beata wysłała sms do mamy: "mam w wannie dziecko, które śpiewa". Igor, lat sześć, spał bez przerwy 12 godzin. Julia z przerwami - 24 godziny. Chłopiec zaprzyjaźnił się z psem (zwierzęta w domach, w których uchodźcy znajdują schronienie, pozwalają i dzieciom i dorosłym na chwilę intymności - można bowiem je pogłaskać, przytulić, bez okazywania słabości). Julia nie wiedziała co dalej chce robić, gdzie się zatrzymać. Zaczęła czytać i dowiadywać się o możliwościach dłuższego pobytu w Warszawie. Jednak napisał do niej ktoś z kim kilka lat temu pracowała w Madrycie. - Za kilka godzin odjeżdża bus do Hiszpanii, pojedziemy - zdecydowała. Kilka godzin zamieniło się w kilkadziesiąt. Julia dołożyła do skromnego pakunku parę ubrań dla siebie i dla synka. Niektóre były prezentem od gospodyni i jej przyjaciół, inne wyszukała w pobliskim magazynie z rzeczami dla uchodźców. Jeszcze do niedawna wolontariusze z tego magazynu pomagali uciekinierom z Białorusi. Teraz pomagają wszystkim uchodźcom. Schowała dobytek do plecaka, który dostała od gospodyni. W busie był taki ścisk, że pasażerowie wspólnie zostawili worek z rzeczami - poprosili, by je odnieść do magazynu: przyda się innym. W warszawskim mieszkaniu została hulajnoga. Julia chwilę po tym, gdy bus ruszył, wysłała sms: niech zostanie. Bilety przede wszystkim do dużych miast W czwartek wieczorem w hali dworca kolejowego w Rzeszowie było więcej wolontariuszy niż uciekinierów z Ukrainy. To tak rzadki widok, że dziwił i wolontariuszy, i panie kasjerki. Przez ostatnie dwa tygodnie każda z pań w kasie PKP wydawała po kilkaset biletów, głównie do wielkich miast. W wieczornym pociągu do Warszawy pusta była ponad połowa miejsc. Być może dlatego, że dołączono do niego pięć dodatkowych wagonów przeznaczonych tylko dla uciekinierów z Ukrainy. W poczekalni w hali dworca trzy tygodnie temu rozstawiono łóżka polowe. Wieczorem w czwartek matki przygotowywały do snu małe dzieci. Któraś właśnie przez główny dworcowy hall przeniosła dziecko opatulone kocem. Wymyła je pod prysznicem w umywalni na peronie. Podróżni czekali na swoje pociągi w grubych płaszczach (na dworze było już - 1 C.), z porozstawianym bagażem, a ona przeszła w klapkach nałożonych na bose stopy, w dresie. Tak jak przechodzi się przez mieszkanie z łazienki do dziecięcego pokoju. Na noc na dworcu zostały w większości osoby, które albo zrezygnowały z podróży (za względu na awarię systemu zarządzania siecią), albo miały bilet na pociąg w piątek, czy w sobotę. - Ludzie proszą o leki, które biorą na stałe, a im się pokończyły. Ostatnio też skarżą się na różne boleści, wiele godzin ludzie stali, siedzieli czy leżeli w nienaturalnych pozycjach - tłumaczy młody lekarz. Na dworcu działa punkt pomocy medycznej zorganizowany przez Centrum Medyczne Medyk. Całą dobę przyjmuje po dwoje, troje lekarzy. 500 tłumaczy i to wciąż za mało - Na początku bez planu co dalej może była co dziesiąta osoba, teraz jest to co najmniej połowa uchodźców - uważa Michał Szachmat, koordynator z przemyskiego oddziału Związku Ukraińców w Polsce. Pięciuset wolontariuszy - tłumaczy działa na dworcu kolejowym w Przemyślu, w miejscach, w których nocują uciekinierzy, na przejściu granicznym w Medyce. Jednak wciąż jest to zbyt mało. Właśnie w mediach społecznościowych Związek wysłał prośbę i propozycję: "Przemyśl poszukuje psychologów ukraińskojęzycznych gotowych do pracy w warunkach "streetworking" z uchodźcami, ale również z wolontariuszami. Pełny etat i kilkumiesięczne zatrudnienie (zależy od sytuacji)". - Niektórzy wolontariusze pomagają od 24 lutego, są zmęczeni, muszą wrócić do codziennych zajęć. Wielu przecież pracuje. Coraz trudniej jest ustalić grafik dyżurów, a na dworcu wolontariusze pracują w systemie czterogodzinnych zmian - przyznaje Michał Szachmat. Spora ich część to mieszkańcy Przemyśla lub okolic, członkowie Związku Ukraińców w Polsce lub osoby, które znają język ukraiński. Inni to osoby przyjezdne: są tak długo jak mogą: dwa - trzy dni. W Krakowie na dworcu tłumaczami stają się osoby przyjezdne, te które wyjechały z Ukrainy i chcą zatrzymać się na dłużej w tym mieście, pomagają harcerzom. W Przemyślu jest to niemożliwe ze względu na to, iż uchodźcy po dniu, po dwóch dniach jadą do miejsc położonych w innych województwach. W domu ludowym (Narodnyj Dom) prowadzonym przez przemyski Związek Ukraińców w Polsce codziennie śpi około 70 osób. Najczęściej noc, niekiedy dwie. Rzadko zdarza się by było to dłużej. Wolontariusze stworzyli oprócz sali, w której postawiono polowe łóżka, także pokój zabaw dla dzieci. W ciągu dnia słychać gwar: po korytarzu biegają dzieci, kobiety przystają by ze sobą porozmawiać. Zastanawiają się nad tym, gdzie pojadą, co będą robiły. Wymieniają się informacjami. Ale też opowiadają o tym, w jaki sposób dostały się na granicę - Jechałyśmy ściśnięte, w przedziale dwanaście osób zamiast ośmiu i dzieci siedzące na górnej półce - ktoś opowiada. - Nie popatrzę na jajka przez długi czas. Zabrałam dla siebie i dla mamy cztery bułki i 12 jajek ugotowanych na twardo. Żywiłyśmy się nimi przez ponad dwa dni - przyznaje pani w średnim wieku. Inna kobieta zastanawia się głośno w małym pomieszczeniu, w którym można zaparzyć herbatę, napić się wody: - Tak sobie myślę, gdyby udało się zrobić to co niekiedy dzieje się w budownictwie. Niekiedy, gdy budynek jest zabytkowy, albo ważny, to się go podkopuje i przesuwa. Gdyby tak można byłoby przesunąć Rosję gdzieś od nas dalej - próbuje się uśmiechnąć. Wojna na początku i na końcu życia Ta sama pani dodaje już poważnie: - Najbardziej żal mi starszych ludzi. Pamiętają z dzieciństwa wojnę albo opowieści o niej i pod koniec swojego życia znowu ją przeżywają. W hali dworca PKP w Przemyślu całą dobę jest ruch. Jeszcze kilka dni temu na dworu był taki tłok, że można było kupić bilet za dwa, za trzy dni. Część osób nie chciała ruszyć się z dworca, wolała poczekać na pociąg nawet jeśli oznaczało to siedzenie przez kilkanaście czy kilkadziesiąt godzin na niewygodnej ławce, czy koczowanie na ziemi. Tak zresztą dzieje się na dworcach kolejowych w Krakowie, czy w Warszawie. Wolontariusze, strażacy, żołnierze WOT, czy pracownicy PKP, noszą pomarańczowe lub żółte kamizelki. Kilkoro tłumaczy napisało na plecach skróty języków, w których mogą rozmawiać. Jest to nie tylko ukraiński, rosyjski i polski, ale także niemiecki, angielski czy francuski. Na peronach ludzie pospiesznie jedzą ciepłe posiłki oferowane im w plastikowych pojemnikach. Na peronie trzecim mogą przy tym dość wygodnie usiąść, ustawione są stoły z ławami. Prawie o tym samym czasie odjeżdżają z Przemyśla dwa pociągi: do Poznania i do Warszawy. Coraz częściej do składów doczepiane są dodatkowe wagony. Mogą do nich wsiadać uchodźcy, którzy nie mają biletów. Niektórzy więc prawie natychmiast z pociągu, który przyjechał z Ukrainy, czy z autobusu, który przywiózł ich z przejścia granicznego z Medyki czy z Krościenka, wsiadają do kolejnego pociągu. Smutno wyglądają zagubieni starsi ludzie. Stawiają drobne kroki. Są zwykle bardziej zaniepokojeni niż osoby od nich młodsze o dekadę czy więcej. Zwykle się nie rozglądają, jak to robią dzieci z ciekawością. Idą z głowami pochylonymi do ziemi, przygarbieni. Mają na sobie ciężkie długie płaszcze, a nie kurtki, jak wiele młodszych kobiet. Wśród wsiadających do pociągu do Poznania wyraźnie wyróżniała się wysoka, wyprostowana starsza pani. Szła wolno, ale bardziej zdecydowanie niż jej rówieśnicy na peronie. Bez nakrycia głowy, z siwymi włosami spiętymi w spory kok nad karkiem. W rękach trzymała swój dobytek. W prawej miała torbę i plastikową reklamówkę, w lewej - taboret. Zabrała go z domu w Kijowie. Pojechała z nim do Leszna. Aleksandra Fandrejewska