Andrzej Dziubek, w Norwegii znany jako Andrej Nebb, i jego założona w Oslo, w 1980 roku punkowo-nowofalowa grupa De Press są uznawani za ojców chrzestnych polskiego punk rocka. Dziubek po upadku PRL-u wrócił do Polski, mieszka i tworzy w rodzinnej Jabłonce. INTERIA.PL: Mija 30 lat od wprowadzenia stanu wojennego. W 1981 roku mieszkałeś w Norwegii. Jak dowiedziałeś się o tym dramatycznym wydarzeniu? Andrzej Dziubek*, lider grupy De Press: - Chodziłem wtedy dużo po klubach, a zwłaszcza przesiadywałem w znanym w Oslo "Club 7". O północy, bo wtedy zamykali, wychodziliśmy z moim przyjacielem, Zbyszkiem Kuczyńskim, i on w pewnym momencie mówi, że w Polsce wprowadzili stan wojenny. Zbyszek teraz jest znanym dziennikarzem, wtedy był studentem i sam nie wiem, jak ta informacja do niego dotarła. Fakt, w przeciwieństwie do mnie, często dzwonił do kraju, ale przecież telefony w Polsce były wtedy odłączone. - Zbyszek powiedział mi o wybuchu stanu wojennego dopiero po pewnym czasie, gdy szliśmy po Oslo. Nie wiem, czemu się wstrzymywał z poinformowaniem mnie o tym. Zażartowałem nawet: "Kuczyński, nie jesteś agentem nasłanym na mnie?". Pomyślałem sobie: "No to mamy krach totalny". Wszystko się sypało: De Press powoli się rozlatywał, a w Polsce stan wojenny. Później w telewizji zobaczyłem czołgi na ulicach polskich miast. Jak Norwegowie zareagowali na stan wojenny w Polsce? - Byli przejęci. Telewizje tę wiadomość podawały jako pierwszą. Norwegowie wiązali spore nadzieje z "Solidarnością", łożyli na nią sporo pieniędzy, trzymali kciuki, żeby osiągnęła swoje cele, a tu komuniści wyprowadzają wojsko na ulice. Nie chciało się wierzyć w to, co się widzi. Jak można tak wyjechać brat na brata?! Śpiewasz: "Orła WRON-a nie pokona". - Podobno tekst do tej piosenki napisał internowany w stanie wojennym Bogdan Klich. No i nie pokonała orła. Ale wtedy, gdy pacyfikowano kopalnię "Wujek", nie było takiej pewności. Dedykowaliśmy jeden z koncertów w "Club 7" górnikom z "Wujka". Norwegowie rozumieli dramatyzm sytuacji, współczuli Polakom. Minęło już 30 lat, a więc szmat czasu, a nie dla wszystkich wprowadzenie stanu wojennego jest jednoznacznym złem. - Dziwię się temu. My, Polacy, łatwo zapominamy, że wtedy staliśmy razem, po jednej stronie barykady. Wszystko przez to, że do władzy dostaje się u nas wielu modeli, którzy nawet do wyborów nie powinni być dopuszczani. To jest niesmaczne. Nie tylko dla mnie, ale na Zachodzie czy w Norwegii wielu ludziom to nie smakuje. Dostrzegają, że doszło do zwykłego fałszerstwa, fuszerki. W innych krajach lustrację udało się przeprowadzić, a u nas nie za bardzo. - Analizując naszą historię, dochodzę do wniosku, że tacy właśnie jesteśmy - raz nas przeciągają na tę stronę, a za chwilę na inną. Brakuje nam konsekwencji. Cały czas, tak geograficznie, jak i politycznie, jesteśmy w rozkroku, leżymy "między". Nawykliśmy do tego chyba i stąd to zamieszanie w ocenie stanu wojennego. Zobacz teledysk De Press "Zielona wrona": Komuniści wyprowadzili też w Polsce wojsko na ulice w 1970 r. na Wybrzeżu. - Byłem wtedy na kwarantannie w obozie dla uchodźców w Traiskirchen pod Wiedniem. Mieliśmy nadzieję, że coś się stanie, że ten bunt coś przyniesie, ale został krwawo stłumiony. Wbrew temu, wszyscy w obozie wierzyliśmy, że Polska prędzej czy później będzie wolna, a wtedy do niej wrócimy. I tak też się stało. Latem 1981 roku koncertowałeś w Polsce, gdzie pachniało wolnością... - To prawda, powiało w Polsce wolnością. Granice otwarto, przyjechaliśmy na trasę koncertową z De Pressem i dwoma innymi grupami norweskimi - De Alle Varste i Kjoet. Graliśmy w Gdańsku, w stoczni. Zapadł mi też w pamięci koncert na festiwalu w Sopocie. Amfiteatr pękał w szwach. Spojrzałem w górę, a tam siatka porozrywana, wszędzie pełno ludzi, połowa z nich to wojsko, aż strach było, czy nie wybuchnie jakaś panika. Ale wszyscy dobrze się bawili. - Na jesieni 1981 roku Pagart planował zorganizować nam trasę koncertową, ale ktoś się dowiedział, że jestem uciekinierem, więc z organizacją trasy dali sobie spokój. Jak reagowała na was publiczność? De Press nie był jeszcze wtedy znany w naszym kraju. - Ludziska skapowali, że jestem Polakiem i góralem dopiero wtedy, jak zaśpiewałem "Bo jo cię kochom". A wcześniej, gdy ironiczne utwory śpiewałem po rosyjsku, myśleli, że Norweg robi sobie jaja. Gdy w 2009 roku zdecydowałeś się nagrać piosenki "Żołnierzy Wyklętych", zaczęto cię pewnie postrzegać na zasadzie: "Ten Dziubek niech śpiewa: 'Bo jo cię kochom', a tymi patriotycznymi wyskokami niech się nie zajmuje"... - Przyszyto mi taką łatkę - to jest pewne, ale ja się tym nie przejmuję. Robię to, do czego jestem przekonany. U mnie nie ma cenzury i tematów, których nie wypada poruszać. Ja nie mam dobrej gadki, by iść do telewizji i wykłócać się o ważne dla Polski sprawy. Bardziej to wszystko przeżywam wewnętrznie. Jeśli czuję, że coś jest szczere, to robię to. Partyzant "Ogień" i AK-owcy - to było pierwsze powstanie antykomunistyczne. Uważam, że tych ludzi trzeba uhonorować. Dziwię się, że tak późno uznaje się ich za bohaterów. Prawdy o partyzantach dowiedziałeś się z pierwszej ręki? - Dupkiem wtedy byłem, ale pewne rozmowy z ojcem zostały mi w głowie. O Kurasiu "Ogniu" mówił na przykład: "Kuraś się nie pieprzył. Gdy ktoś był komunistą, to od razu odstrzał". Miał na myśli zwłaszcza tych, którzy po wojnie przyszli z Sowietami i pozajmowali najważniejsze w Polsce stanowiska. Mój ojciec był w Armii Krajowej i później, w wolnej już, za Wałęsy, Polsce dali mu za to order, ale szybko odebrali, bo dowiedzieli się, że miał legitymację PZPR. Dlaczego wstąpił do partii? - To długa historia. Mój ojciec - Augustyn pochodził z rodziny chłopskiej, z Jabłonki. Co ciekawe, wujek chciał go posłać na księdza, był gotów nawet opłacić jego studia. Tata wybrał jednak medycynę, studiował ją podczas okupacji w Bratysławie. Jednocześnie funkcjonował jako kurier AK i przemycał na Zachód partyzancką pocztę. Został zresztą przyłapany i kilka miesięcy spędził w bratysławskim więzieniu. Był torturowany, a jednak nic z niego nie wydusili. Ojciec dopiął swego - został lekarzem-chirurgiem. Z przekonań był antykomunistą i to jest pewne, a do partii wstąpił ze względów ekonomicznych, a nie ideologicznych. Takie życie było wtedy. Miałeś legitymację partyjną, to awansowałeś, dostawałeś podwyżkę i normalną pracę. W przeciwnym razie odsyłali cię na peryferie, stawałeś się bardziej znachorem niż lekarzem.