Montgomery, którego książka w tym roku ukazała się również w Polsce (on sam też zawitał do naszego kraju z promującą ją wizytą) stał się głównym sojusznikiem wszystkich, którym leży na sercu dobro miasta, i którzy z zainteresowaniem obserwują przeobrażenia wdrażane od jakiegoś czasu w mniejszych lub większych ośrodkach miejskich zachodniej Europy i obu Ameryk: społeczników, architektów, urzędników o otwartych umysłach. Ich ideałem, podobnie jak autora "Miasta szczęśliwego" jest metropolia umożliwiająca realizację podstawowych ludzkich potrzeb. A na to, jak się czujemy, a nawet, jaki jest stan naszego zdrowia, wpływają w dużej mierze społeczne kontakty. "Społeczny system obronny" Tę zależność zdiagnozowali już kilka dekad temu naukowcy zajmujący się zagadnieniami z pogranicza nauk społecznych i zdrowia publicznego: chyba każdemu z nas choć raz wpadły w oko powielane co jakiś czas nagłówki w serwisach informacyjnych lub w prasie, z których wynika, że osoby pozostające w stałych związkach lub otoczone stale siecią przyjaciół mniej chorują, a jeśli już się im to przytrafi, szybciej wracają do zdrowia i statystycznie żyją dłużej niż samotni. Odnosząc się do ochronnej roli sieci społecznych powiązań, mówi się nawet o "społecznym systemie obronnym", analogicznie do naturalnej siły organizmu. Miasto na poprawę samopoczucia "Miasta muszą być postrzegane jako coś więcej niż motory światowego rozwoju i bogactwa. (...) Powinny być systemami, których kształt ma na celu przede wszystkim poprawę ludzkiego samopoczucia" - pisze Montgomery, zabierając czytelników w poglądową podróż śladami pierwszych wygranych rewolucji: począwszy od Bogoty, której były burmistrz Enrique Penalosa rozpoczął transformację zatłoczonej, męczącej metropolii w nowy model miasta, inspirujący dziś architektów i urzędników na całym świecie; poprzez holenderskie Houden wraz z jego przyjazną dzieciom i seniorom infrastrukturą drogową, czy Paryż zwiedzany z perspektywy miejskiego roweru do wynajęcia. Przeorganizowanie przestrzeni w miastach Poprzednią rewolucją, która doprowadziła do przeorganizowania sposobu funkcjonowania przestrzeni w miastach na sposób, który dziś już się nie sprawdza, była rewolucja przemysłowa. Towarzyszące jej zjawiska, jak pojawienie się w krajobrazie miast zatruwających powietrze i emitujących hałasy fabryk wraz z rozwojem przeludnionych, ciasno zabudowanych dzielnic robotniczych, zmusiły planistów do myślenia, jak - nie rezygnując ze zdobyczy postępu, a wręcz przeciwnie, twórczo je wykorzystując - zapewnić przynajmniej części ludności godziwe warunki do życia. Stąd już blisko było do postulowanego przez szwajcarsko-francuskiego architekta Le Corbusiera, nazywanego "papieżem modernizmu" podziału miast na ściśle określone strefy: do mieszkania, do pracy, do robienia zakupów, i wiary w to, że geometryczna precyzja, z jaką przystąpiono do realizacji jego wizji, ocali świat. Dziedzictwa rewolucji Gwałtowny rozwój przemysłu samochodowego w latach 60. XX wieku zrobił dodatkowo swoje. Centra miast pozbyły się slumsów, ale zmieniły się w zasmrodzone spalinami i poprzecinane gigantycznymi arteriami autostrady. Dziedzictwem tamtej rewolucji i jedną z głównych chorób toczących miasta - nie oparła się jej również Warszawa - jest więc suburbanizacja, czyli ucieczka mieszkańców na przedmieścia - z reguły niewystarczająco skomunikowane z centrum i pozbawione dostępu do wielu usług. W efekcie władze miejskie, zmuszone do wykładania coraz większych środków na utrzymanie przedmieść, tną wydatki na inne usługi publiczne, dzięki którym miasto jako całość może funkcjonować sprawnie: rozbudowę transportu publicznego i dbałość o jego jakość, parki i place - wszystko to schodzi na dalszy plan wobec rosnących potrzeb suburbii. Publiczny plac "Nic nie nadaje się do tego celu lepiej, niż publiczny plac" - zapewnia Montgomery. Taki, na którym ruch samochodowy został zredukowany na rzecz mądrze zaprojektowanej mieszanki usług (sklepy, kawiarnie, ławki, tereny zielone), biorącej pod uwagę potrzeby mieszkańców i sprzyjającej nawiązywaniu społecznych interakcji. Wszyscy wiemy, jak to wygląda: na co dzień ludzie zatrzymują się w takim miejscu, żeby pogadać z napotkanymi sąsiadami, umawiają się na obiad, rodzice doglądający bawiących się dzieci nawiązują kontakty, seniorzy wygrzewają się w słońcu, podczas gdy tuż obok dwaj biznesmeni z pobliskiego biurowca dobijają właśnie interesu w przerwie na kawę. W wybrane dni dodatkowym magnesem przyciągającym nie tylko okolicznych bywalców, ale mieszkańców innych części miasta czy nawet turystów, jest handel - na przykład na Boxhagener Platz w berlińskiej dzielnicy Friedrichshain w soboty zmienia się w targ spożywczy, w niedziele - w targ staroci. Podobną sławą obrósł plac Nowy na krakowskim Kazimierzu, na którym jednak funkcja targowa istniała na długo przed tym, nim stał się centrum dziennego i nocnego życia okolicy. Koncepcja agory Park tylko z pozoru pełni takie same funkcje, jak przekonuje nas autor "Miasta szczęśliwego", odwołując się do starożytnej koncepcji agory. W przeciwieństwie do zieleńca jest ona przestrzenią otwartą i miejscem, w którym przecinają się główne szlaki. Choć Montgomery docenia rolę nielicznych urzędników-wizjonerów, stwierdza jednak trzeźwo, że walka o nowy kształt miast będzie długa i trudna. "Planiści są przywiązani do swoich wizji, a prawo nie zmieni się z dnia na dzień" - podkreśla. Zachęca więc mieszkańców, by brali sprawy we własne ręce i tworzyli koalicje z innymi podmiotami, które podzielają podobną wizję, a mają być może większą siłę przebicia i wspólnie nadawali rozgłos swoim postulatom - jak dzieje się właśnie na warszawskim placu Trzech Krzyży. B.C.