Dzień zaczynają od przeglądu w internecie stron domów aukcyjnych i galerii oraz serwisów handlujących sztuką. Sprawdzają, czy nie pojawiły się na nich obrazy, rzeźby lub inne obiekty z listy polskich strat wojennych. Realia pracy członków niewielkiego zespołu zajmującego się odzyskiwaniem utraconych przez Polskę dzieł sztuki odbiegają od wyobrażeń poszukiwań arcydzieł wartych fortunę, jakie podsuwa lektura kryminałów i filmy sensacyjne: prywatni detektywi podążający krok w krok za podejrzanym, ucieczki helikopterem i widowiskowe wyścigi zakończone nakładaniem kajdanek czarnym charakterom, którzy w asyście policji i mediów trafiają na salę sądową. W głównym gmachu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego na Krakowskim Przedmieściu, gdzie rezyduje Wydział ds. Strat Wojennych Departamentu Dziedzictwa Kulturowego za Granicą i Strat Wojennych, codzienność przypomina raczej tę znaną z instytucji badawczych lub urzędów: to żmudne, często trwające miesiącami czynności oraz niełatwe negocjacje, w których liczy się fachowa wiedza, dyplomatyczne umiejętności i dyskrecja. Długa lista strat wojennych - Naszym najważniejszym narzędziem jest baza danych (zobacz katalog strat wojennych), licząca 63 tysiące obiektów zaginionych podczas drugiej wojny światowej, w stosunku do których dysponujemy dokumentami umożliwiającymi rozpoznanie - podkreśla Jolanta Miśkowiec, naczelnik Wydziału ds. Strat Wojennych. - Pierwsze szacunki strat sporządzone po 1945 roku mówiły nawet o pół milionie zgub. Nie mamy szans dokładnie ich określić, bo wiele materiałów, które mogłyby być pomocne, zaginęło, spłonęło lub wywieziono je za granicę. Tuż po wojnie nie prowadzono badań, a im dalej od tamtych zdarzeń, tym trudniej doprecyzować liczbę utraconych dzieł - dodaje. Straty dotyczą tylko dóbr kultury zaginionych podczas drugiej wojny światowej, co warto podkreślić, bo zdarzają się zapytania, czy istnieje szansa również na odzyskanie obiektów zagrabionych podczas potopu szwedzkiego. - Tak daleko w przeszłość nie sięgamy - mówi Jolanta Miśkowiec. W związku z powojennymi zmianami granic poszukiwana lista nie obejmuje dzieł, które znajdowały się w granicach II Rzeczpospolitej. Polskie państwo może natomiast dochodzić swoich praw do dóbr kultury na terenach przyłączonych do Polski - m.in. z kolekcji i muzeów Wrocławia czy Szczecina. Baza jest nieustannie uzupełniana, weryfikowana, unowocześniana. Zdarzają się powtórzenia, dochodzą nowe obiekty, czasem okazuje się, że jakiegoś dzieła nie można jednak zaliczyć w poczet strat wojennych. Zawiera nie tylko obrazy, choć to o nich bywa najgłośniej, ale również rysunki, rzeźby, obiekty rzemiosła artystycznego, zabytki archeologiczne, numizmaty i militaria. Część tych zasobów - około 6 tysięcy obiektów - jest publicznie dostępna. To dzieła, których identyfikację ułatwiają zdjęcia. Poszukiwania, czyli mówiąc fachowym językiem: działania restytucyjne, prowadzone są zarówno w kraju, jak i za granicą. W zasięgu zainteresowania pracowników Wydziału ds. Strat Wojennych znajdują się zarówno zbiory publiczne, jak i kolekcje prywatne lub należące do różnych organizacji czy instytucji. W pracy wspierają ich eksperci z zewnątrz, wśród których są m.in. historycy sztuki przebywający na stypendiach w różnych krajach. Same domy aukcyjne mają obowiązek sprawdzania każdego nabywanego obiektu pod względem proweniencji, zwłaszcza na odwrocie obrazów lub grafik często znajdują się symbole pozwalające rozszyfrować właściciela, jednak nie każda placówka podchodzi do swoich zadań starannie. Im lepiej udokumentowana jest historia obiektu, tym łatwiej stwierdzić jego autentyczność - na przykład na podstawie listów przewozowych sporządzanych przez hitlerowców wywożących polskie dobra kultury, oraz rachunki i dokumenty - jeśli dzieło zostało zakupione w serwisie aukcyjnym. Art Scherlock Ważnym sygnałem bywają zgłoszenia z zewnątrz - komuś wydaje się, że zauważył dane dzieło i prosi o sprawdzenie, czy to autentyk. Ministerstwo wręcz zachęca do dzielenia się takimi informacjami - w tym celu uruchomiło bezpłatną, łatwą do ściągnięcia na każdy rodzaj telefonu aplikację mobilną Art Sherlock (pisaliśmy o niej TUTAJ), zawierającą zewnętrzną bazę zaginionych artefaktów i umożliwiającą ich wstępne rozpoznanie. Przyjazne w obsłudze narzędzie pełni jednocześnie funkcję edukacyjną. Zguby odnajdują się w Niemczech, Austrii, Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, ale również w Polsce. I to coraz częściej. Tak było z odzyskanym w listopadzie ubiegłego roku obrazem Maksymiliana Gierymskiego "Zima w małym miasteczku". Uchodził za bezpowrotnie utracony: w czasie okupacji został przejęty przez Niemców z ekspozycji Muzeum Narodowego w Sukiennicach i trafił do budynku krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej, gdzie ozdabiał gabinet oficera Kajetana Muehlmanna, odpowiedzialnego za zabezpieczanie dzieł sztuki i skarbów kultury w Generalnym Gubernatorstwie. - Gdy grupa muzealników, poszukując obrazu, weszła w lutym 1945 roku do tego pomieszczenia, zastała je puste i nadpalone, więc uznano, że dzieło najprawdopodobniej zginęło w pożarze - mówi Katarzyna Zielińska, główna specjalistka Wydziału ds. Strat Wojennych. - Nikt nie robił sobie względem niego wielkich nadziei. Gdy dostaliśmy sygnał, że jednak istnieje i znajduje się w prywatnych rękach, nie kryliśmy zaskoczenia - dodaje. Okazało się, że obraz dotrwał do dzisiejszych czasów na szafie w jednym z krakowskich mieszkań. Właściciele nawet nie próbowali się nim nacieszyć - leżał zrolowany, z dala od wścibskich oczu, traktowany bardziej jak wstydliwy sekret niż trofeum. Został najprawdopodobniej wyszabrowany podczas wycofywania się Niemców lub tuż po ich wyjściu z miasta. Być może tkwiłby w tym samym miejscu nadal, gdyby na policję wpłynęło zgłoszenie gdzie przechowywane jest nielegalnie pozyskane dzieło sztuki. - To praca, w której zdarzają się niespodzianki - mówi Katarzyna Zielińska. - Istnieje małe prawdopodobieństwo, że obraz "Walka karnawału z postem" został zniszczony - gdy okupacyjne władze niemieckie rekwirowały kolekcję Muzeum Narodowego w krakowskich Sukiennicach, wybrała go osobiście do swoich prywatnych zbiorów żona gubernatora krakowskiego Otto von Wächtera - Charlotte i wywiozła go z Krakowa. Tu ślad się urywa, ale ciągle mamy nadzieję, że któregoś dnia dzieło się odnajdzie, bo to jeden z najcenniejszych poszukiwanych obiektów. "Cieszymy się z każdego znaleziska" - Nie wartościujemy obiektów w zależności od ich wartości artystycznej. Cieszymy się z każdego znaleziska - podkreśla Jolanta Miśkowiec. Tak było z obrazem Franciszka Mrażka, artysty z Nowego Sącza, który zaginął z Pałacu Prezydenckiego w Spale. Odnalazł go wnuk niemieckiego żołnierza w trakcie porządkowania domu po śmierci ojca i postanowił oddać prawowitym właścicielom. Uroczyste przekazanie odbyło się w polskim konsulacie w Monachium. Przy okazji darczyńca udostępnił album ze zdjęciami, które pomogły polskiemu Instytutowi Pamięci Narodowej na nowo przebadać okoliczności śmierci majora Henryka Dobrzańskiego "Hubala". 2016 rok był rekordowy pod względem liczby odzyskanych zgub, bo wówczas do Polski wróciła kolekcja etnograficzna, złożona z ponad 300 obiektów z Ameryki Południowej i Afryki, przechowywana przez kilkadziesiąt lat na Uniwersytecie w Getyndze. Władze uczelni same zadecydowały o jej zwrocie do Muzeum Archeologicznego i Etnograficznego w Łodzi. Niekiedy dzieła odnajdują się w zagranicznych muzeach podczas badań proweniencyjnych. Czasem bywają wystawiane na aukcjach, jak obraz Henryka Siemiradzkiego "Taniec wśród mieczów", zaoferowanego przez londyński dom aukcyjny Sotheby`s. - Teoretycznie odzyskiwanie zgub znajdujących się w zagranicznych muzeach powinno być łatwiejsze, ze względu na moralny aspekt, jakim powinny kierować się instytucje kultury. W praktyce bywa różnie. Każda sprawa jest indywidualna - mówi Jolanta Miśkowiec. Bezkosztowe odzyskiwanie dzieł W prowadzonych postępowaniach liczy się każdy aspekt - gdzie znaleziono dzieło, do kogo należy, jaka była jego powojenna historia. - Jeśli pojawia się na aukcji sztuki, musimy mieć stuprocentową pewność że mówimy o dziele, które jest w naszej bazie strat wojennych, wówczas wystosowujemy wniosek restytucyjny z prośbą o zwrot - mówi Miśkowiec. Zdarza się, że ktoś zakupił je w dobrej wierze, nie mając świadomości, że jest własnością polskiego państwa. Trafiają się też tłumaczenia "zawsze było u nas w domu" - bywa, że najzupełniej szczere; pochodzące od przedstawicieli kolejnych pokoleń, którzy nie zdawali sobie sprawy, jak cenny obiekt mógł znaleźć się w rękach ich rodziców czy dziadków. Bywa jednak, że taka wersja zdarzeń brzmi cokolwiek groteskowo: jak w przypadku marmurowej rzeźby Diany z kolekcji Stanisława Augusta Poniatowskiego, którą udało się odzyskać w 2015 r. w Austrii. Rzeźba, wysoka na ponad 60 cm, ważąca 60 kilogramów, znajdowała się w rękach prywatnych. Jej tymczasowa posiadaczka twierdziła, że dzieło przywiózł z Polski jej dziadek, który był w Warszawie na wymianie studenckiej w 1946 roku i zakupił je u ulicznego sprzedawcy. Po długich negocjacjach Diana szczęśliwie mogła wrócić w miejsce, gdzie stała przed wojną - do Pałacu na Wyspie w Łazienkach. - Staramy się odzyskiwać dzieła bezkosztowo. Są własnością polskiego państwa - podkreśla Jolanta Miśkowiec. - Przekonanie do tego ich aktualnych posiadaczy bywa trudne. Spotykamy się z różnymi reakcjami. Jeśli ktoś jest w stanie udowodnić, że zakupił dzieło w dobrej wierze, świadomość, że musi teraz się go pozbyć, jest dla niego bolesna. Niektórzy nie chcą współpracować, nie zgadzają się z naszą argumentacją, wówczas konieczne są nawet i wielomiesięczne negocjacje. Musimy uwzględniać prawo miejscowe. Staramy się załatwiać sprawy polubownie, by nie trafiały do sądów, bo wówczas na odzyskanie dzieła można czekać i kilka lat. Jeśli znalezisko jest w dobrym stanie technicznym, właściciel zadbał o jego konserwację, zdarza się, że otrzymuje rekompensatę - nie bezpośrednio od polskiego państwa, ale za pośrednictwem pozyskanych sponsorów. Nie są to wielkie kwoty, raczej symboliczne, wypłacane za należyte utrzymanie obiektu. Aktualnie Polska prowadzi 70 spraw o odzyskanie różnych dzieł sztuki. - Nie chwalimy się nimi, dopóki nie są zamknięte, bo często do ostatnich chwil trudno przewidzieć ich zakończenie - mówi Katarzyna Zielińska. - A nawet wówczas nie zdradzamy kulis postępowań, bo przez całe postępowanie obowiązuje nas klauzula poufności dla dobra śledztwa. Dyskrecja to jeden z najważniejszych czynników decydujących o powodzeniu naszej pracy. Beata Chomątowska