Rozmowa z Małgorzatą Czyńską, historykiem sztuki, kuratorką wystaw, dziennikarką, autorką m.in. biografii "Kobro-skok w przestrzeń" i zbioru rozmów "Dom polski. Meblościanka z pikasami". Beata Chomątowska: Co nam zostało z dwudziestolecia międzywojennego? Małgorzata Czyńska: - Bardzo wiele, bo sztuka wtedy była niezmiernie różnorodna. W sztukach plastycznych mamy więc z jednej strony awangardzistów, jak Władysława Strzemińskiego czy Katarzynę Kobro, fascynację szybkim rozwojem metropolii - miasto, masa, maszyna - ale również nurty czerpiące z przeszłości, zwłaszcza inspirujące się sztuką dawnych mistrzów renesansu, choćby grupa skupiona wokół Tadeusza Pruszkowskiego na w warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych. Mamy też próbę zbudowania wizerunku polskiej sztuki narodowej i twórców czerpiących z folkloru i rodzimości, jak Zofia Stryjeńska i cała plejada gwiazd, która zdobyła mnóstwo medali na Międzynarodowej Wystawie Paryskiej w 1925 roku. To był też moment, gdy ujawniło się wiele mocnych twórczych indywidualności, jak wspomniana Stryjeńska, Witkacy czy Bruno Schulz. Tamten krótki, ale intensywny okres kojarzy się przede wszystkim z awangardą, czyli sztuką trudną w odbiorze dla przeciętnego użytkownika kultury. - To prawda, ale dzięki wspomnianej różnorodności w polskiej sztuce dwudziestolecia międzywojennego każdy może znaleźć coś dla siebie. Oczywiście, działalność grupy a.r.* może wydawać się niezrozumiała dla kogoś, kto nie dysponuje bardziej zaawansowaną wiedzą, ale już sztuka Zofii Stryjeńskiej nie wymaga aż takiego przygotowania, może zrobić wrażenie na każdym. Mówiąc o sztuce tamtego okresu, bierzemy pod uwagę również rzemiosło artystyczne i wzornictwo przemysłowe, które zaczęliśmy odkrywać mniej więcej piętnaście lat temu i które cieszy się teraz w Polsce ogromną popularnością. Rozpoczęło się od zainteresowania art deco, które w latach 20. i 30. zdominowało niemal każdą dziedzinę życia; wówczas przypomniano takie nazwiska jak Wojciech Jastrzębowski, czy Jan Kurzątkowski, czyli artystów, którzy zdołali dokonać tego, co nie udało się wcześniej Warsztatom Krakowskim czy Stanisławowi Witkiewiczowi, czyli stworzyć polski styl narodowy we wnętrzach. Zresztą te same osoby, które projektowały dla Spółdzielni Artystów "Ład" przed wojną, kontynuowały pracę po wojnie - spółdzielnia została reaktywowana już w 1945 roku - i mimo nowych warunków politycznych wykształcili pokolenie kolejnych twórców, do którego zalicza się choćby Teresa Kruszewska. Prace ich wszystkich możemy oglądać wreszcie od grudnia ubiegłego roku w Galerii Polskiego Wzornictwa w warszawskim Muzeum Narodowym. A co zostało z tamtego okresu w sensie materialnym? - Przetrwało bardzo wiele, mimo wojny i Powstania Warszawskiego. Jeden przykład - prasowane szkło z huty Niemen projektu Michała Titkowa było w tamtym czasie prawie w co trzecim polskim domu, co widać dziś na aukcjach internetowych. Dzięki temu właśnie, że zachowało się sporo takich drobnych przedmiotów, a także sporo architektury z lat 20. i 30. dwudziestego wieku, zaczynamy się dziś zastanawiać, kto kryje się za ich projektami, szukamy informacji w katalogach. To tak działa - by dostrzec wartość dzieł sztuki, trzeba coś o nich wcześniej wiedzieć. Gdy przeczyta się choćby biografie architektów modernizmu, poogląda zdjęcia w albumie, to potem idąc przez miasto zaczyna się zwracać uwagę na mijane budynki i rozpoznawać obiekty reprezentujące dany styl. Z wytworami artystycznymi tamtego okresu obcujemy na co dzień. Meble spółdzielni "Ład" można oglądać niemal w każdym polskim serialu, którego akcja dzieje się w dwudziestoleciu lub czasach okupacji. Prawdziwy raj dla scenografów. W ten sposób sztuka wpisuje się w świadomość zbiorową? - Zdecydowanie tak, zwłaszcza że chodzi o projekty bardzo wysokiej jakości artystycznej. To, co właśnie wyróżnia dwudziestolecie międzywojenne, to wszechobecność sztuki we wszystkich niemal dziedzinach życia, związana z próbą zbudowania wizerunku nowego państwa. Sztuka była jednym z narzędzi. Dlatego projekty artystów związanych m.in. z "Ładem" można było znaleźć niemal we wszystkich reprezentacyjnych wnętrzach publicznych, których gmachy projektowali z kolei najwybitniejsi architekci. Wielu z nich tworzyło sztukę bardzo odważną, wręcz niszową, ale państwo ze swoją wizją modernizacji chętnie korzystało z ich usług. Spółdzielnia Artystów "Ład" prawdopodobnie nie utrzymałaby się tylko z zamówień prywatnych. Meble ich projektu nie były tanie, jak na kieszeń przeciętnego obywatela, choć istniała możliwość ich zakupu w systemie ratalnym. Na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie działał wielki salon "Ładu", gdzie dyżurowali osobiście projektanci sprzedawanych w nim mebli i tkanin, gotowi doradzić klientom na takiej samej zasadzie jak dziś architekt wnętrz czy dekorator. Wówczas taki zawód jeszcze nie istniał, stąd wszechstronność działań ówczesnych twórców - architekci projektowali meble i samochody, malarze polichromie i inne elementy wyposażenia. To pozwalało również na realizację projektów totalnych, jak transatlantyki MS Batory czy Piłsudski. Wchodząc na pokład takiego statku, na każdym kroku było się otoczonym dobrym wzornictwem, od klamki w drzwiach po papierośnicę. Polscy twórcy tamtego okresu byli też częścią międzynarodowego świata artystycznego. Dziś nie tylko sami ich odkrywamy, ale przypominamy o nich światu na nowo. - Gdy pomyśleć, że Katarzyna Kobro i Władysław Strzemiński, siedząc na polskiej prowincji, w Koluszkach, korespondowali z tuzami awangardy z całego świata i ci przesyłali im na tę prowincję swoje prace, by mogły zaistnieć w muzeum sztuki nowoczesnej, wydaje się to opowieścią science fiction. Ale tak naprawdę było. Teraz odrabiamy na dużą skalę zaległości, bo przez kilka dekad w Polsce najlepiej opisani i najczęściej pokazywani na wystawach byli artyści, którzy mieszkali w Paryżu - bo wydawali się nam bardziej światowi, mieli też większe szczęście do kolekcjonerów. Musiało minąć też kilka dekad, by tamten okres przestał wydawać się nam zbyt bliski, podobnie jak dopiero teraz odkrywamy sztukę z lat 50. i 60. Inna sprawa, że przywykliśmy myśleć o dwudziestoleciu jako czasie erupcji wielu talentów, bardzo intensywnym pod względem twórczym, który został przerwany przez wojnę, a później nowy system, a przecież mimo tego można mówić o pewnej kontynuacji. Ci artyści i projektanci, którzy przeżyli i po wojnie dalej uczyli na akademiach sztuk pięknych, mieli przedwojenne kontakty, znali języki obce, nie mieli kompleksów wobec kolegów ze świata, bo przecież wcześniej razem wystawiali, korespondowali ze sobą, trwały przyjaźnie. Środowisko międzywojnia miało szeroki dostęp do wszystkich nowości i w tym uczestniczyło, ale po 1945 roku trudno mówić o kresie tej wymiany - weźmy choćby Instytut Wzornictwa Przemysłowego, który miał nieustanny kontakt ze światem, doskonale orientował się w nowych tendencjach i sam miał w nie swój wkład. Teraz dla odmiany nie będzie przesytu dwudziestoleciem? Najpierw wybuchła moda na art deco, teraz na modernizm. Jest coś jeszcze do odkrycia? - Oczywiście! Przecież dopiero teraz nadrabiamy zaległości, nawet odnośnie biografii najważniejszych twórców tamtego okresu, które wcześniej doczekały się tylko naukowych opracowań. Poza tym przed przesytem chroni wspomniana już różnorodność. Katarzyna Kobro, ceniona na świecie awangardzistka, nie znosiła na przykład nurtu rzeźby tradycyjnej, który wówczas uprawiano i bardzo źle o nim pisała. Warszawski Pomnik Lotnika zaprojektowany przez Edwarda Wittiga z perspektywy sztuki abstrakcyjnej kojarzył się niemalże z monumentalizmem hitlerowskim, a to przecież też jest przykład doskonałego dzieła. Nurtów i twórców do odkrycia na szerszą skalę jest całe mnóstwo, zwłaszcza że w dwudziestoleciu istniała potrzeba skupiania się w grupy artystyczne, nie tylko zorganizowane wokół pracowni wybitnych profesorów, jak Tadeusz Pruszkowski. Stowarzyszenie "Ryt" skupiało grafików, "Forma" rzeźbiarzy, "Praesens" plastyków i architektów, "Komitet Paryski" malarzy kolorystów. Następowało też przenikanie się sztuk. Niedawna wystawa "Modernizacje" w Muzeum Sztuki w Łodzi, dla której inspiracją była działalność Debory Vogel, przybliżyła mniej znanych w dzisiejszej Polsce twórców lwowskiego środowiska artystycznego, pokazała też różnorodność inspiracji. Czy zainteresowanie sztuką dwudziestolecia przekłada się już na codzienne wybory estetyczne Polaków? - Kiedy piętnaście lat temu obserwowałam we wnętrzach modę na art deco, początkowo traktowano ją z pietyzmem, ubierając w ten styl całe mieszkania. Teraz jest mniej solidnie, mniej pompatycznie, bardziej na luzie, przynajmniej wśród ludzi, którzy kolekcjonują sztukę i rzemiosło i wykorzystują obiekty artystyczne do urządzania prywatnych przestrzeni. Przestajemy bać się eklektyzmu. Dzieła sztuki z dwudziestolecia - zarówno jeśli chodzi o malarstwo, jak i rzeźbę czy wzornictwo - zyskały też mocno na wartości. Dziesięć lat temu cena wywoławcza za obraz Rafała Malczewskiego w dużym warszawskim domu aukcyjnym wynosiła 3 tysiące złotych i nie było wcale wielu chętnych. Teraz o takich cenach można pomarzyć. Na zainteresowanie sztuką tamtego okresu wpływa szereg czynników. Na pewno duży jest wpływ wystaw poświęconych sztuce tamtego okresu, monograficznych lub zbiorowych, powiązanych z rocznicami, jak w ubiegłym roku stulecie awangardy, a w tym - odzyskania niepodległości. Dzięki temu polscy artyści są coraz bardziej rozpoznawalni na świecie, można z dużym prawdopodobieństwem założyć, że przeciętny Niemiec z wyższym wykształceniem na pewno kojarzy nazwisko Katarzyny Kobro. Sporo dobrego robią też biografie i inne publikacje skierowane do przeciętnego czytelnika. Na popularność tamtej epoki wpływa z pewnością jej artystyczna aura, wydaje się to bardzo malownicze, w zasadzie ostatni okres prawdziwego życia cyganerii. *Grupa artystyczna powstała w 1929 r. z inicjatywy Władysława Strzemińskiego, Katarzyny Kobro i Henryka Stażewskiego. Rozmawiała Beata Chomątowska