Jest godz. 6.45, gdy na placu manewrowym w bazie Giro zbiera się kilkudziesięciu mężczyzn. Zaczyna się odprawa. Mamy jechać do Ghazni, gdzie znajduje się serwis rosomaka, by odebrać jeden z transporterów po remoncie. I zostawić inny, który wymaga napraw. - Jeśli dojedziemy bez niespodzianek, powinniśmy wrócić jeszcze tego samego dnia. Jeśli nie, nocujemy Ghazni - mówi dowódca konwoju. Szybka, precyzyjna informacja o tym, co kto ma robić. I na koniec prośba do Wojtka, dowódcy rosomaka, który ma pojechać jako ostatni w kolumnie: - Weźmiesz dziennikarza, ok.? Wojtek kiwa głową, a z "mojego" "rośka" słyszę komentarz: - Ooo, jedzie z nami paparazzi. I salwę śmiechu. Pojazd jak z "Obcego" Siedzę w części dla desantu, na krzesełku najbliżej wieży rosomaka. Atmosfera sztywna, więc skupiam się na obserwacji monitorów, w których widać obrazy z kamer, zamontowanych na burtach transportera. Z pamięci wygrzebuję fragmenty z "Obcego. Decydujące starcie". "Świniak" - jak mówią o rosomakach w Giro - przypomina mi pojazd właśnie z tego filmu. Pierwszy przełamuje lody Wojtek. Godzinę później, kiedy zatrzymujemy się na postój, mam już wrażenie, że nadajemy na wspólnych falach. Według planów, po drodze mieliśmy zabezpieczać strzelanie z moździerzy. To prewencyjna akcja, w czasie której bombarduje się tereny, gdzie wcześniej dochodziło do ataków. Zadaniem naszej grupy jest nie dopuścić, by na miejsce ostrzału dostali się cywile. Okazuje się jednak, że jest ich w okolicy zbyt wielu. Pracują na poletkach, w pojedynkę, we dwóch, rozrzuceni, jak okiem sięgnąć. - Nie ma strzelania, jedziemy - przekazuje informacje z radia Wojtek. Ostatnie sikanie i pakujemy się do wozów. Poszli po rozum do głowy W środku rozmawiamy o sprawie gen. Skrzypczaka, stosunkach między szeregowymi a oficerami, jakości wyposażenia, które dla naszych żołnierzy kupuje MON. Chwilami padają mocno niecenzuralne słowa? Wkrótce jednak schodzimy z wysokiego C, wałkując temat braku kobiet w bazie Giro. Atmosfera staje się lżejsza, ktoś opowiada dowcip, inny anegdotę. Jest niemal wesolutko, gdy dojeżdżamy do "hajłeja", jak żołnierze nazywają asfaltową drogę prowadzącą do Ghazni. Do tej pory jechaliśmy po bezdrożach. Polacy, w przeciwieństwie do Amerykanów, już dawno temu poszli po rozum do głowy i unikają regularnych dróg. Bo to na nich, najczęściej, dochodzi do ataków. I owszem, nasi żołnierze również giną, ale znacznie rzadziej niż Amerykanie. Niestety, w tym przypadku dalej "grządkami" nie pojedziemy. Ostatni odcinek drogi musimy pokonać asfaltem. Cholernie dużo tych dziur? Patrzę, jak Wojtek i koledzy zaciskają mocniej paski hełmów. Po to, by ciśnienie, jakie wytwarza się podczas wybuchu, nie zrzuciło ich z głowy. I łapią za uchwyty w suficie "świniaka" - by w razie wstrząsu, jaki towarzyszy eksplozji, ograniczyć bezwładną reakcję ciała. Oczywiście idę w ich ślady. - Czujesz te wstrząsy? - pyta mnie siedzący naprzeciwko Bartek. Czuję, choć po doświadczeniach z polskich dróg, nie wydaje mi się to czymś nadzwyczajnym. Ot, wertepy. - To dziury po odpalonych "ajdikach" - wyjaśnia mój rozmówca. Cholernie dużo tych dziur? A atmosferę grozy potęgują strzały z karabinu maszynowego, zamontowanego na wieży rosomaka. Idą w powietrze, nad pojazdami, które próbują podjechać zbyt blisko polskiej kolumny. To również prewencja. Tym razem jej celem jest uniknięcie kontaktu z samochodem-pułapką. Noc - sprzymierzeniec talibów Kilkanaście minut później, około 11.30, jesteśmy w Ghazni. Wyjazd w drogę powrotną za dwie godziny. Chłopaki z mojego rosomaka idą do kolegi, rannego w poprzednim ataku. Ja odwiedzam stołówkę i biuro prasowe. O 13.30 okazuje się, że mamy problem - jeden ze świniaków ma kłopoty z układem jezdnym. Możliwe, że zostaniemy na noc, ale póki co czekamy przy wozach. I nabijamy się z kolegi, który kupił sobie okulary a'la Sylwester Stalone z filmu "Kobra". To ostatni raz, kiedy widzę Marcina Porębę żywego. Choć szczerze mówiąc, wówczas nawet nie wiedziałem, że on, to on. Mamy decyzję - usterka nie jest na tyle poważna, by uniemożliwić jazdę. Ruszamy. Po drodze pojazdy kilka razy kopią się w afgańskim piachu. Wyciągają się nawzajem, ale to wszystko zajmuje sporo czasu. - Kurwa, w tym tempie nie zdążymy zanim się ściemni - martwi się Wojtek. O tej porze w Afganistanie o 19.00 jest już ciemno. A noc, to sprzymierzeniec talibów. Wybuch wyrywa z letargu - Która godzina? - pyta siedzącego obok mnie Młodego Bartek. - Za dziesięć szósta - odpowiada tamten. To ostatnia wymiana zdań w naszym wozie przed atakiem. Jesteśmy w drodze 11 godzin, z czego ponad 8 w rosomakach. Widzę, jak chłopakom kiwają się głowy, sam na chwilę zmrużyłem oko. Przytłumiony wybuch wyrywa nas z letargu. - Moździerz!? - krzyczy Wojtek. A wszyscy jak na komendę poprawiają hełmy i przeładowują broń. Mija kilka sekund i w radio idzie informacja, że to "jedynka" wjechała na "ajdika". - Skurwysyny! - krzyczy działonowy "rosomaka". Przez chwilę eter wypełnia kakofonia dźwięków. Z potoku meldunków i pytań trudno wyłapać informację o tym, co z załogą. Ale po chwili jest już jasne, że jeden zginął, a co najmniej dwóch jest rannych. - Spokojnie - uspokaja kolegów Wojtek. - Może panikują? Z radia, którego dźwięki dobiegają z przodu rosomak, nadal trudno mi wyłowić sensowne zdania. Ale Wojtek ma osobisty odbiornik i słuchawkę w uchu. - "Ajdik" poszedł w desant - relacjonuje meldunki. - Wzywają MEDAVAC. - Wychodzimy? - pyta jeden z żołnierzy. - Czekajcie - mówi Wojtek. Lecz już po chwili: - Wychodzimy. I pamiętajcie chopy, zaraz po wyjściu przyklękamy. Czytaj także: Polski żołnierz zginął w Rosomaku 11. polski żołnierz zginął w misji ISAF w Afganistanie Afganistan: 90 ofiar nalotu na cysterny Sikorski: Zwiększyć zaangażowania UE w Afganistanie Klich odwiedził polskich żołnierzy w Afganistanie