Nad Wisłą branża odzieżowa raczej nie jest kojarzona z zanieczyszczeniem środowiska, jednak jej rola w tym obszarze jest mocno niedoceniona. W krajach Zachodu, do których od pewnego czasu zalicza się również Polska, możemy cieszyć się najnowszymi kolekcjami sieciówek bez ponoszenia widocznych kosztów ekologicznych. Inaczej problem wygląda z perspektywy państw takich, jak Indie czy Bangladesz, gdzie powstaje nasza garderoba. Produkcja odzieży odpowiada tam za lwią część zanieczyszczeń uwalnianych do środowiska. Jej skutki ekologiczne i zdrowotne są bezpośrednio odczuwalne dla lokalnych mieszkańców, ale nie ograniczają się do regionu. Szkodliwe substancje trafiają do rzek, gleb, mórz, oceanów, organizmów morskich, a finalnie na nasze stoły. Zależność jest dobrze znana. Warto jednak dopowiedzieć, co z niej wynika: im bardziej napędzamy produkcję odzieży przez częstą "aktualizację" stanu garderoby, tym więcej toksyn trafia do środowiska i naszych organizmów. Apokalipsa w Bangladeszu W Bangladeszu, ósmym najludniejszym państwie świata, problem przybiera rozmiary bez mała apokaliptyczne. W ostatnich latach trzy rzeki przepływające przez ten kraj zostały uznane za "biologicznie martwe" - praktycznie nie zawierają tlenu. Spora część innych znajduje się niewiele lepszym stanie. To skutek działalności fabryk i farbiarni odzieżowych, które pozbywają się ścieków w najprostszy możliwy sposób, bez oglądania się na szkody środowiskowe. Skażenie wód stanowi obecnie jeden z największych problemów Bangladeszu. Wyjątkowo trudny do rozwiązania, bo branża odzieżowa odpowiada tam za 80 proc. eksportu i nie można jej po prostu zmusić do przestrzegania kosztownych rygorów ekologicznych. W podobnym położeniu są inne państwa, które stały się zagłębiami produkcji odzieżowej dla zachodnich koncernów. Między innymi Indie, Pakistan, Wietnam i Etiopia, gdzie fabryki tekstyliów stanowią główne źródło skażenia wody i gleby. Kupić, by wyrzucić Problem zaostrza się od lat, a jego źródło leży na Zachodzie. Sprzyjają mu bowiem trendy konsumenckie i nakręcanie rynku przez odzieżowych gigantów. Powstało nawet określenie fast fashion, czyli moda, która szybko mija, zmuszając miłośników tworzenia nowych stylizacji do pozbywania się ciuchów i kupowania kolejnych. Tworzą ją tanie sieciówki, które produkują (i sprzedają) coraz więcej ubrań. Przykładowo w Europie średnia roczna liczba oferowanych kolekcji wzrosła z dwóch w roku 2000 do pięciu w 2011. Niektóre marki wydają się nie znać umiaru. Jak wynika z opracowania przygotowanego na zlecenie Parlamentu Europejskiego, H&M "rzuca na rynek" od dwunastu do szesnastu kolekcji w ciągu roku, a Zara... 24. Od 1996 do 2012 r. ilość ubrań kupowanych przez statystycznego mieszkańca UE w przeliczeniu na osobę wzrosła o 40 proc. W latach 2000-2014 było to już 60 proc., skróciła się natomiast "żywotność" ubrań - wyrzucamy je dwa razy szybciej niż na przełomie wieków. Trudno mieć wątpliwości, że to raczej efekt mód niż potrzeb. Z szacunków PE wynika, że jednej trzeciej ciuchów znajdujących się w naszych garderobach praktycznie nie używamy. Zgodnie z innymi "efektownymi" wyliczeniami, co roku na wysypiska lub do atmosfery trafia 85 proc. wyprodukowanej odzieży. Odzieżowe chemikalia i ich wpływ na zdrowie Szkody ekologiczne i zdrowotne związane z nadprodukcją i nadmierną konsumpcją odzieży są trudne do oszacowania. Liczba syntetycznych związków wykorzystywanych przez branżę tekstylną szacowana jest na 8 tysięcy. Wiele - o ile nie większość - z nich ma działanie toksyczne. Na liście najbardziej rozpowszechnionych substancji znajdują się: 1) formaldehyd - który zapobiega marszczeniu tkanin i nadaje im gładkość, ale wywołuje reakcje alergiczne, a przy długotrwałym narażeniu może sprzyjać rozwojowi nowotworów; 2) barwniki azowe - stosowane do farbowania tkanin, rozpadają się do związków o działaniu prawdopodobnie rakotwórczym; 3) ftalany - obecne głównie w nadrukach na ubraniach, zaburzają gospodarkę hormonalną; 4) PFC (perfluorowęglowodory) - zapewniają wodoodporność, ale mogą być szkodliwe dla układu rozrodczego; 5) NPE (etoksylowane nonylofenole) - występują nawet w dwóch trzecich ubrań (tak wynika z badania Greenpeace), mogą przyczyniać się do rozwoju bezpłodności i nowotworów piersi; Nieświadomy klient nie zadaje pytań To tylko skromna próbka chemicznej palety, z której korzysta odzieżówka. Fabryki stosują najrozmaitsze środki bez wnikania w ich wpływ na zdrowie czy ekosystem. "Chemia" potrzebna jest do wybielania, rozjaśniania czy barwienia ubrań lub nadawania im innych pożądanych właściwości - jak gładkość wodoodporność, ograniczenie palności (stosuje się w tym celu tzw. opóźniacze palenia, jak np. rakotwórczą benzydynę). Szkody środowiskowe liczą się tylko wtedy, gdy klient jest skłonny zapłacić za ich ograniczenie. Takie podejście ilustruje dokument "Toksyczne ubrania", zrealizowany w 2013 r. przez telewizję Planète+. Wynika z niego, że azjatyckie fabryki włókiennicze mają dwa rodzaje oferty. Droższa przewiduje możliwość przeprowadzenia testów na obecność określonych środków chemicznych, w celu wyeliminowania tych niepożądanych. W przypadku wyboru tańszej kontrahent musi przyjąć towar bez "grymaszenia". Jak można się domyślić, klienci częściej decydują się na tę drugą opcję. Wolą zapłacić o 15 centów mniej za sztukę ubrania, niż zapewnić sobie towar spełniający normy bezpieczeństwa stosowane w Unii Europejskiej. Ale po co przepłacać? System nadzoru jest dziurawy, a konsumenci - zbyt nieświadomi, by zadawać pytania. Opcja "eko" nie jest jednak ofertowym standardem. Wielu producentów zwyczajnie nie zadaje sobie trudu, by wchodzić w takie niuanse. Niewykluczone, że wpływ na to ma ograniczona dostępność środków o mniejszej szkodliwości lub zwykła niewiedza. Toksyny nie do oczyszczenia Niestety jako konsumenci nie jesteśmy w tej kwestii o wiele mądrzejsi. No bo ilu z nas uświadamia sobie fakt, że ubrania, które kupujemy, nasączone są toksycznymi syntetykami? Pranie do pewnego stopnia pomaga się ich pozbyć - dzięki temu garderoba jest mniej niebezpieczna w bezpośrednim kontakcie. Jednak podczas prania toksyny uwalniają się do wody i przedostają do środowiska. Dotyczy to również mikroplastiku obecnego w syntetycznych włóknach, które wchodzą w skład większości ubrań dostępnych obecnie w sprzedaży. Skuteczność oczyszczalni w zakresie filtracji zanieczyszczeń pochodzących z naszej garderoby jest bardzo ograniczona. Jak wynika z danych przedstawionych w dokumencie Planète+, tylko jedna z ok. 1,8 tys. stacji oczyszczania ścieków działających we Francji posiada technologię pozwalającą na usuwanie nonylofenoli. Jest to szczególnie niepokojące w kontekście faktu, że osady ściekowe często sprzedawane są rolnikom, którzy wykorzystują je do nawożenia upraw. Moda szkodzi zdrowiu (i środowisku) Skala problemu jest przytłaczająca i jest oczywiste, że nie da się go rozwiązać bez poważnych zmian systemowych. Te jednak często zaczynają się od zmian w świadomości - nie tylko decydentów, ale również konsumentów. Im częściej zaopatrujemy się w nowe ubrania, nie ze względu na realne potrzeby, ale na modę, tym bardziej przyczyniamy się do nakręcania koniunktury branży odzieżowej, a zarazem wyrządzamy krzywdę środowisku i sobie samym. Zależność jest oczywista, tylko wypada wyciągnąć z niej praktyczne wnioski: kupować mądrzej, używać dłużej. A jeśli materiał rozejdzie się na szwach - skorzystać z usług pracowni krawieckiej, zamiast pojemnika na odpady zmieszane. I jeszcze jedno. Jeśli już koniecznie chcemy pozbyć się niechcianego ciucha, który nadaje się do użycia, najlepszym rozwiązaniem będzie oddanie go do Polskiego Czerwonego Krzyża. Można mieć wówczas pewność, że odpad zostanie dobrze zagospodarowany: przekazany innemu użytkownikowi lub przerobiony na paliwo alternatywne. Przemysław Ćwik, www.smoglab.pl