Później Lynchem pachnie jeszcze bardziej. Muzyka, tonacja, w której utrzymana jest scena, maniera aktorska (długie ujęcia wykrzywionej w parkosyzmach twarzy Klitajmestry), w końcu wykonanie "Ostatniej niedzieli" przez śpiewającą z obcym akcentem wokalistkę przypominające podobny motyw z "Mulholland Drive". To jednak tylko początek - potem sprawy robią się coraz bardziej pokręcone. A później rozpętuje się szaleństwo kręcące się wokół idei poświęcenia, winy, odpowiedzialności. I wszystko jest przefiltrowane przez podstawy naszej kultury: te helleńskie i te sięgające tradycji żydowskiej. Nie tylko zresztą tradycji. To żydowsko-helleńskie szaleństwo, a w końcu "proces" prowadzony przez pijanego w sztok Heraklesa ucharakteryzowanego na potwornego klauna (świetny Andrzej Chyra - popkulturowe podobieństwa do Jokera nie chce wyjść z głowy) kręci się bowiem wokół holocaustu. Kiedy pragmatyzm staje się nieludzki - i czy w ogóle kiedykolwiek się staje. Kto ma prawo moralnej oceny, kogo się powinno oceniać, i czy ktokolwiek powinien być spod tej oceny wyłączony? Te pytania Warlikowski stawia. I na swój sposób udziela na nie odpowiedzi. Jednym słowem młodego, izraelskiego żołnierza, po którym to słowie - kiedy pada - trzęsie się ziemia. Zobacz film: Warlikowski "nie potępia i nie osądza" Agamemnon - którego okoliczności wiodą do potworności - wrzeszczy do widowni: "myślicie, że jesteście lepsi ode mnie? Nie. Po prostu mieliście więcej szczęścia". Ta sztuka może drażnić, a momentami wydawać się po prosty nieczytelna. Warto jednak poddać się jej, bardziej odczuwać, chłonąć, jak muzykę. I po wyjściu z teatru wszystko wskakuje w głowę - jak układanka. Zobacz film: (A)pollonia jako zestawienie Hanny Krall i greckich tragedii