Kinderlager w Pogrzebieniu. "Pamiętam wstyd"
Owalny pokój na piętrze. Za stołem ludzie w białych kitlach. Czekamy na korytarzu. Wszyscy nago. Pamiętam wstyd - tak Halina Skalbmierska, jedna z ofiar obozu dziecięcego w Pogrzebieniu, wspomina badanie przez niemiecką komisję rasową. "Kinderlager" ten był jednym z tysięcy miejsc, w których naziści selekcjonowali polskie dzieci do germanizacji.
"Polenlager" nr 82 w Pogrzebieniu koło Raciborza powstał w czerwcu 1942 roku w dawnym seminarium duchownym salezjanów. Był jednym z tzw. obozów przechwycenia, do których trafiali Polacy, mający zostać wysłani do robót na stałe. Do "Polenlagrów" w Prowincji Górnośląskiej trafiała ludność Zagłębia podejrzana o wrogą postawę wobec Rzeszy lub działalność konspiracyjną. Najliczniejsza fala więźniów zapełniła obozy po masowych aresztowaniach z lutego i sierpnia 1943 roku. Wtedy też do "Polenlagrów" trafiło najwięcej dzieci, których rodziców albo od razu rozstrzeliwano, albo wysyłano do obozów koncentracyjnych.
W efekcie "z dniem 11 września 1943 roku "Polenlager" nr 82 stał się obozem dla dzieci (Kinderlager), gdzie znalazło się 220 małoletnich w wieku do lat 16 oraz 12 niemowląt, które przywieziono bez matek". Placówka miała być "ośrodkiem germanizacyjnym dla polskich dzieci osamotnionych"*.
Jednak z nieznanych bliżej przyczyn już w październiku Niemcy zarzucili ten plan, a dzieci rozesłano do okolicznych "Polenlagrów". Historycy podejrzewają dziś, że jakaś część z ponad 200 pogrzebieńskich dzieci trafiła do Niemiec. Nie zachowały się jednak żadne dokumenty, dlatego dziś trudno określić, ile dzieci z "Kinderlagru" zostało zgermanizowanych. Skali przedsięwzięcia można się jedynie domyślać na podstawie poszlak. M.in. wspomnień osób, które "przeszły przez Pogrzebień".
Anna Szafraniec, Halina Skalbmierska i Józefa Posch-Kotarba trafiły do "Kinderlagru" jako kilku- lub kilkunastolatki w lecie 1943 roku. Rodzice wszystkich zginęli - ojcowie zostali rozstrzelani, a matki zamordowane w Oświęcimiu. Spotykamy się w Raciborskim Centrum Kultury przy okazji projekcji filmu dokumentalnego "Kinderlager Pogrzebin", w którym wystąpiły.
Do wojennych wspomnień wracają niechętnie. Podczas rozmowy w ich oczach wielokrotnie pojawiają się łzy. Czasem przerywają, by zaczerpnąć tchu. Swoje opowieści kończą z wyraźną ulgą.
Ojca nie było w domu, gdy wpadli Niemcy. Zabrali mnie, siostrę i mamę. Jego zgarnęli później z kopalni.
Zawieźli nas do Mysłowic. Do obozu śledczego.
Na drugi dzień wyrwali mnie i siostrę mamie. Zapakowali na wielkie ciężarówki i przywieźli do Pogrzebienia. Miałam sześć lat.
Pamiętam piękne, marmurowe schody. I siebie siedzącą na ostatnim stopniu. Czekającą na siostrę.
Miałam szczęście, że ją miałam. Była starsza o osiem lat. Opiekowała się mną. Spałyśmy na jednej pryczy.
Ogólnie niewiele pamiętam. Ale doskonale sobie przypominam krzyczące, płaczące, brudne, śmierdzące dzieci. Wszyscy tak samo cierpieliśmy, tak samo głodowaliśmy, tak samo się moczyliśmy w nocy.
Proszę sobie wyobrazić - z dnia na dzień straciliśmy mamę i tatę. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, gdzie jesteśmy, co się z nami stanie.
Byłam za mała, żeby pracować. W ciągu dnia przerażona siedziałam na tych schodach albo chowałam się po kątach. Wszystkie maluchy tak robiły. I wołaliśmy: mamo, tato!
Ale byli tylko SS-mani. Krzyczeli, rozkazywali, szydzili. Bo małym dzieciom zdarza się przecież zrobić to i owo.
Pamiętam, że nas mierzono, ważono, oglądano oczy, włosy. Ale czy zakwalifikowano mnie do germanizacji? Tego nie wiem.
Potem byłam jeszcze w innych obozach, ale Pogrzebień był najgorszy. Bo był pierwszy po stracie rodziców. Dopiero z czasem człowiek się przyzwyczaja.
Po wojnie okazało się, że rodzice nie żyją. Ojciec należał do Orła Białego. Mama trafiła do Auschwitz na blok 15. W lutym 1944 roku już nie żyła.
Opiekowała się nami babcia. Jak ułożyło mi się życie? Wolałabym do tego nie wracać. To nie są przyjemne wspomnienia. Życie sieroty po wojnie... Przez jakiś czas miałam rentę. Ale potem stwierdzono, że ojciec nie walczył o utrwalenie władzy ludowej i ją zabrali. Żyłyśmy z łaski.
Wie pani, narasta we mnie bunt przeciwko temu wszystkiemu. Przeciwko temu, co mnie spotkało. Dlaczego musiałam to przeżyć?
Miałam 12 lat. Przyszli w nocy. Załadowali na budy i zawieźli do Mysłowic. Ojca od razu wzięli z innymi mężczyznami. Ja jedną noc byłam z mamą. Potem nas rozdzielili. Byłam jednym ze starszych dzieci. Jedna z kobiet rzuciła mi swojego 2-letniego synka i błagała: opiekuj się Wieśkiem!
Ciężarówki z kobietami skręcały na lewo, na Oświęcim. Dzieci na prawo, na Katowice. To wtedy przywieźli nas do Pogrzebienia.
Pamiętam dużą salę, piętrowe łózka z siennikami. Rano kubek czarnej kawy i kromka chleba. Potem gimnastyka na placu. Dziewczyny szpagat, a chłopcy na drążku.
W ciągu dnia pracowałam w ogrodzie. Uprawialiśmy buraki, karpiele, ziemniaki. Potem próbowaliśmy coś z tego gotować. Ale i tak chodziliśmy głodni. Często dostawaliśmy boleści. W obozie była czwórka rodzeństwa - jeden z chłopców miał pół roku. Zaraz po przyjeździe umarł.
O tym moim Wieśku też mówili, że nie przeżyje. Spaliśmy razem, przy oknie. Niby sierpień, ale nocy były zimne. Wiesiek płakał, że mu "ziuziu, ziuziu". Zrobiłam dziurę w sienniku i mu te nogi do słomy włożyłam. Przykrywaliśmy się kocem i płakaliśmy. I tak usypialiśmy.
Na pierwszym piętrze był owalny pokój. Za stołem siedzieli ludzie w białych kitlach. A my czekaliśmy na korytarzu. Wszyscy nago. Pamiętam wstyd, bo były też panie w poważnym stanie, starsi chłopcy. To było bardzo krępujące. Potem ważenie, mierzenie, opisywanie, pytania.
Zakwalifikowali mnie do pierwszej grupy - przeznaczonych do germanizacji. Bo miałam jasne włosy. Kuzyna, który też był w Pogrzebieniu, przydzielili do innej. Popłakaliśmy się, bo najpierw nas od rodziców oddzielili, a teraz od siebie. Ale w końcu mnie nie zgermanizowali. Nie wiem, dlaczego.
Rzadko komu po takich doświadczeniach się życie ułożyło. Po wojnie musiałam szybko nadgonić szkołę. Wcześnie wyszłam za mąż. Myślałam, że sobie polepszę, ale nic z tego. Miałam dwoje dzieci. Musiałam się rozwieść, bo bardzo pił.
Teraz jestem już prababcią. Mam sześcioro wnuków.
Pognali nas pod las. Załadowali na ciężarówki i wywieźli do Mysłowic. Mnie, wtedy 5-latkę, mamę i dwoje rodzeństwa - 3 i 8 lat. Ojca nie. Zdążył się ukryć. Był w ruchu oporu.
W Mysłowicach nas rozdzielili. Próbowałam walczyć - chwyciłam mamę za szyję, oplotłam ją nogami - ale nie pomogło. Znów wsadzili nas do ciężarówki.
W Pogrzebieniu bardzo się bałam. W piwnicy było jedno pomieszczenie. Przez okienko było widać małą skrzyneczkę. W środku były zwłoki dziecka. Straszono nas, że jak będziemy niegrzeczni, to nas tam na noc zamkną.
Moje wspomnienia są fragmentaryczne. Pamiętam, że jakaś kobieta obiecała dać mi trochę chleba, badanie przez komisję rasową, wygląd obozu, Niemca, który zamiast lewej ręki miał protezę...
Po wojnie zajęła się nami babcia. Ojca zastrzelili w obławie. Mama zginęła w Oświęcimiu.
Babcia zmarła jak miałam 14 lat. Okropnie to przeżyłam. Trafiłam do państwowego domu młodzieży w Krzeszowicach. Skończyłam liceum, potem studia matematyczne. Mąż był geologiem po AGH. Kupiliśmy parcelę w Jaworznie. Wybudowaliśmy dom. Dziś mam dwoje dzieci i dwoje wnucząt.
Jako dziecko nie wiedziałam, co to wojna. Mieszkaliśmy na pograniczu dwóch miast. Niemieccy żołnierze raczej tam nie zaglądali. Potworność tego, co przeżyłam, dotarła do mnie dopiero, gdy zostałam matką. Co to znaczy, gdy odbierają ci dziecko, gdy nie wiesz, co się z nim dzieje...
Agnieszka Waś-Turecka
Obserwuj autorkę na Twitterze
* Polenlager, Roman Hrabar, Wydawnictwo "Śląsk", 1972
Znasz osobę, która padła ofiarą germanizacji? Napisz do nas zrabowanedzieci@interia.pl
Organizatorami akcji "Zrabowane dzieci" są Interia i Deutsche Welle (więcej o akcji TUTAJ). Wspólnie docieramy do ofiar germanizacji i pomagamy im odnaleźć skradzioną tożsamość.