Po pierwsze: imigracja Polityka imigracyjna to największe wyzwanie dla sztabowców Kamali Harris. Zarówno w swojej kampanii, jak i podczas niedawnej debaty z Donaldem Trumpem kandydatka demokratów jak tylko mogła uciekała od odpowiedzi na pytanie, jaka jest jej recepta na kryzys migracyjny na granicy z Meksykiem. Patrząc na aktywność i publiczne wypowiedzi, można założyć, że Harris tej odpowiedzi albo nie ma, albo nie chce się nią podzielić z wyborcami. Jak mantrę powtarza natomiast, że problem migracji byłby zażegnany, gdyby republikanie na polecenie Trumpa nie storpedowali w Kongresie ponadpartyjnego porozumienia dotyczącego bezpieczeństwa granicy z Meksykiem. Tak, to prawda, że Trump za wszelką cenę chciał wysadzić tę ustawę w powietrze - ostatecznie dopiął swego - bo wiedział, że temat kryzysu migracyjnego będzie dla niego bezcenny w kampanii. Nie zmienia to jednak faktu, że Harris nie przedstawia pomysłu na to, co dalej. Zapewnianie, że gdy wygra wybory wróci do wspomnianego projektu i doprowadzi do jego przegłosowania w Kongresie, to pobożne życzenia. W razie przegranej w wyścigu do Białego Domu republikanie, już nawet niezależnie od Trumpa, nie mają żadnego interesu w tym, żeby pomóc demokratom rozwiązać jeden z najpoważniejszych obecnie problemów Stanów Zjednoczonych i tym samym odciąć sobie dopływ cennego, politycznego paliwa. Na tym jednak problemy Harris z kwestią nielegalnej migracji się nie kończą. Kandydatka demokratów nie może bowiem odciąć się w tej sprawie od działań administracji Joe Bidena, której była i jest kluczowym elementem. Od 2021 roku odpowiadała zresztą za zidentyfikowanie przyczyn migracji do Stanów Zjednoczonych z tzw. Trójkąta Północnego, czyli Gwatemali, Hondurasu i Salwadoru. Republikanie próbowali "przykleić" jej odpowiedzialność za bezpieczeństwo wszystkich granic, jednocześnie obarczając fiaskiem tej misji, chociażby wymyślając jej pseudonim "Caryca granic". Drugim zagrożeniem dla Harris są jej dawne poglądy na kwestię migracji. W poprzedniej kampanii prezydenckiej, w 2020 roku, proponowała bowiem dekryminalizację nielegalnego przekraczania granicy, ograniczenie zatrzymań migrantów, a także zapowiadała gruntowne zmiany funkcjonowania amerykańskiej Służby Celnej i Ochrony Granic (m.in. obcięcie finansowania). Po drugie: gospodarka Najważniejszą rzeczą dla Amerykanów i czymś, co w znaczącym stopniu decyduje o wyniku każdych wyborów, jest portfel. Czyli gospodarka. Nie inaczej jest w przypadku Stanów Zjednoczonych. Nie chodzi jednak nawet o obiektywny stan finansów państwa, a o subiektywne odczucie własnej sytuacji materialnej, kosztów życia, a także siły nabywczej wynagrodzeń. Tu zaczyna się problem Kamali Harris. Chociaż inflacja wynosi aktualnie zaledwie 2,9 proc., to gros Amerykanów ma poczucie, że coraz częściej nie wystarcza im "do pierwszego", a oszczędzanie stało się przywilejem dla bogatych. To efekt szoku inflacyjnego, który dotknął kraj w czasie pandemii koronawirusa i już po niej. Chociaż wzrost cen udało się opanować, to jego skutki nadal dają się we znaki Amerykanom - ceny są średnio o ponad 20 proc. wyższe niż na początku pandemii COVID-19. Badanie przeprowadzone w połowie maja na zlecenie Primerica, jednej z wiodących firm sektora usług finansowych, pokazało, że aż dwie trzecie gospodarstw domowych o średnich dochodach ma poczucie, że nie nadąża za kosztami życia. Z kolei z opublikowanego w lipcu raportu platformy pożyczkowej LendingTree wynika, że ponad jedna trzecia gospodarstw domowych w Stanach Zjednoczonych ma pewne lub wręcz bardzo duże trudności z opłaceniem swoich bieżących wydatków (ankieterzy pytali o miniony tydzień). Podobnych badań można przytoczyć dziesiątki, ale wniosek z nich płynie jeden: Amerykanie mają poczucie, że z gospodarką kraju, a zwłaszcza z ich osobistymi finansami, źle się dzieje. Co oczywiste, nie działa to na korzyść urzędującej administracji, która za gospodarkę odpowiada od ponad 3,5 roku. Tym samym, nie działa to na korzyść Harris, a Donald Trump próbuje ten fakt skrzętnie wykorzystać, zapewniając, że jego powrót do Białego Domu będzie oznacza czas prosperity dla kraju i obywateli (problem w tym, że kandydat republikanów nie przedstawia żadnego planu gospodarczego, a jedynie rzuca pojedyncze hasła bądź zapewnienia, zupełnie, jakby wszyscy mieli uwierzyć mu na słowo). Harris wie, że wygranie tematu gospodarki i finansów zwykłych Amerykanów to może być jej bilet do Białego Domu. Dlatego licytuje bardzo wysoko. I bardzo szeroko. Stawia przede wszystkim na poprawę sytuacji klasy średniej i słabo zarabiających Amerykanów. Obiecała m.in. ulgę podatkową na dzieci w wysokości 6 tys. dol., budowę do końca pierwszej kadencji 3 mln nowych mieszkań/domów na sprzedaż i tani wynajem, obniżenie cen leków na receptę czy ustawowe zakazanie zawyżania cen przez sieci spożywcze. Po trzecie: polityka zagraniczna Wyzwaniem dla sztabu Kamali Harris będzie nie tylko przekonanie Amerykanów, żeby odważyli się po raz pierwszy w historii Stanów Zjednoczonych wysłać do Białego Domu kobietę, ale też, żeby zrobili to w czasach, gdy sytuacja geopolityczna na świecie jest najbardziej napięta od czasów "zimnej wojny". Wyzwań przed Harris na arenie międzynarodowej jest bez liku. Wystarczy wymienić wojnę w Ukrainie, neoimperialne ambicje Rosji, wojnę na Bliskim Wschodzie, gospodarczo-polityczną kolonizację Afryki przez Chiny i Rosję czy wreszcie rzecz ze strategicznego punktu widzenia najważniejszą dla Ameryki: wiszący w powietrzu konflikt (już nie tylko gospodarczy, ale i zbrojny) z Chinami. Podczas niedawnej debaty telewizyjnej z Donaldem Trumpem Harris pokrótce nakreśliła swoją wizję roli Stanów Zjednoczonych na arenie globalnej. Jak przyznała, Ameryka musi zajmować miejsce, które "należy się jej od zawsze", czyli "obrońcy międzynarodowych norm i wartości". Podkreśliła też wagę obrony przez Stany Zjednoczone przyjaciół i sojuszników, a także ogromne znaczenie NATO w obecnych czasach. Trumpa Harris stara się natomiast punktować jako polityka, który nie tylko jest zagrożeniem dla międzynarodowej pozycji Ameryki, ale także słabego przywódcę, którego nie lubią inni liderzy i który na arenie międzynarodowej jest pośmiewiskiem. A wiadomo, że polityk numer jeden atomowego supermocarstwa obiektem drwin i docinek być nie może. Pytanie, czy Harris przekona Amerykanów, że ona rolę globalnego szeryfa wykonywałaby lepiej i skuteczniej od Trumpa. Po czwarte: klimat Zaskakująco istotnym elementem finiszu kampanii prezydenckiej w Stanach Zjednoczonych może okazać się kwestia klimatu. Wszystko przez jedno słowo: szczelinowanie. To metoda wydobywania gazu ziemnego z łupków. Rzecz bardzo ważna dla przemysłu ciężkiego i branży paliwowej. Donald Trump raz za razem przytacza więc stanowisko Kamali Harris z 2019 roku, gdy chciała zakazać szczelinowania. Obecnie - m.in. w wywiadzie dla telewizji CNN - Harris o zakazie już nie mówi. Zmianie stanowiska Harris trudno się dziwić. W końcu o zwycięstwie w listopadowych wyborach zadecyduje m.in. tzw. Pas Rdzy, czyli cztery stany z północnego-wschodu kraju (Michigan, Indiana, Ohio i Pensylwania), w których przemysł ciężki jest bardzo mocno rozwinięty i stanowi fundament gospodarki. Zwłaszcza Michigan i Pensylwania są tutaj kluczowe, ponieważ w tych wyborach zaliczają się do tzw. stanów wahających się (ang. swing states). To także dużo głosów elektorskich do zdobycia - Michigan 16, a Pensylwania 20. Aktualnie Harris prowadzi w obu stanach - w Michigan jej średni wynik to 47,6 proc. (wobec 46,1 Trumpa), a w Pensylwanii 47,4 (wobec 46,9 Trumpa). Rzecz w tym, że w obu przypadkach jej przewaga nad kandydatem republikanów w ostatnich kilkunastu dniach zmniejsza się. Harris czeka więc trudne zadanie. Z jednej strony, nie może porzucić swojej idei "gospodarki czystej energii" i planów redukcji emisji dwutlenku węgla o 40 proc. do 2030 roku, bo nie wybaczyłaby tego jej lewicowo-liberalna baza wyborcza, dla której walka z kryzysem klimatycznym to jeden z kluczowych postulatów. Z drugiej strony, nie może postawić wszystkiego na zieloną kartę, bo wówczas przegra z kretesem w kluczowych stanach wahających się. Z kolei balansując między jednym i drugim ciężko będzie jej o wiarygodność, co z pewnością zechce wykorzystać Trump. Po piąte: aborcja Podobne ryzyko jak z klimatem wiąże się dla Kamali Harris z kwestią aborcji. Kandydatka demokratów jest zdeklarowaną zwolenniczką liberalizacji prawa do przerywania ciąży; Donald Trump - zdecydowanym przeciwnikiem. Jedna z najostrzejszych wymian zdań podczas ich debaty telewizyjnej w ABC News dotyczyła właśnie aborcji. Kandydat republikanów straszył, że Harris chce legalizować aborcję w 9 mies. ciąży i "egzekucję noworodków", za co został upomniany przez prowadzących, żeby nie podawał nieprawdy (w żadnym amerykańskim stanie nie jest legalne dokonanie aborcji w 9 mies. ciąży). Z sondażu przeprowadzonych przez Instytut Gallupa, najstarszy ośrodek badania opinii publicznej w Stanach Zjednoczonych, w maju tego roku wynika, że Amerykanie co do zasady opowiadają się za dostępnością aborcji. 35 proc. społeczeństwa uważa, że przerywanie ciąży powinno być możliwe bez względu na okoliczności, 50 proc. dopuszcza aborcję w określonych sytuacjach, a jedynie 12 proc. chciałoby bezwzględnego zakazu przerywania ciąży. Znów: liczby przemawiają jednoznacznie na korzyść stanowiska zajmowanego w tej sprawie przez Harris, ale kluczowe nie jest to, co myśli całe amerykańskie społeczeństwo, tylko co myślą ludzie w stanach wahających się. Harris nie może ich do siebie zrazić wizerunkiem aborcyjnej radykałki, który usilnie próbuje jej "przypiąć" Trump. Jednocześnie nie może zacząć w tej sprawie kluczyć, a już zwłaszcza zanegować prawa do aborcji, bo jej własny obóz polityczny pożarłby ją w ułamku sekundy. Jakie wyjście znaleźli z tej sytuacji demokraci? To wyjście nazywa się Tim Walz i jest kandydatem na wiceprezydenta z ramienia Partii Demokratycznej. - On ma pokazać, że program społeczny demokratów to żaden radykalizm, tylko zdroworozsądkowa propozycja reformy - zapewnił pod koniec sierpnia w rozmowie z Interią dr Łukasz Pawłowski, socjolog i ekspert od amerykańskiej polityki. - Na przykład w sprawie aborcji Walz stale powtarza, że w naszej wiejskiej Ameryce nie wściubiamy nosa w życie innych ludzi i nawet jeśli się z nimi nie zgadzamy, to nie nam za nich decydować - wyjaśnił autor książki "Stany podzielone Ameryki" i współautor "Podkastu amerykańskiego". ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!