To może być jeden z najbardziej wyrównanych wyścigów do Białego Domu w historii Stanów Zjednoczonych. Już tylko trzy tygodnie pozostały Kamali Harris i Donaldowi Trumpowi na przekonanie nieprzekonanych wyborców na kogo powinni zagłosować. Według uśrednionych wyników, w sondażach ogólnokrajowych prowadzi wiceprezydent USA, ale jej przewaga jest znikoma i wynosi niecałe trzy punkty procentowe, czyli jest w granicach błędu statystycznego. Gdy spojrzymy na badania dotyczące wyłącznie siedmiu stanów wahających się: Arizona, Newada, Pensylwania, Wisconsin, Michigan, Georgia i Karolina Północna to jeszcze lepiej widać jak bardzo poparcie kandydatów jest do siebie zbliżone. Według ostatniego sondażu dla ABC News w czterech stanach wahających się prowadzi Harris, ale w żadnym jej przewaga nie wynosi powyżej jednego punktu procentowego. Donald Trump prowadzi w pozostałych trzech stanach wahających się, ale tylko w Arizonie od Harris dzielą go niemal dwa punkty procentowe. Oba sztaby doskonale wiedzą, że w tych wyborach stwierdzenie, że "będzie się liczył każdy głos", nie jest tylko kampanijnym hasłem. Kampania jedynie w kilku stanach Od ponad dwóch miesięcy rozpędzone kampanijne lokomotywy obojga kandydatów pracują pełną parą, walcząc o każdy głos w tych kilku kluczowych stanach. Największe siły kandydaci angażują w walkę o głosy w Pensylwanii, która jest w tym zbiorze "swing states" najważniejsza. To stan, który ma najwięcej głosów elektorskich, bo aż 19. Ostatnio w Pensylwanii podczas wyborczego wiecu do głosowania na Kamalę Harris namawiał Barack Obama - największa gwiazda Partii Demokratycznej, a do głosowania na Donalda Trumpa, podczas jego wiecu wyborczego w Pensylwanii Elon Musk, który całkowicie zaangażował się po stronie kandydata Partii Republikańskiej. Musk ma obiecane stanowisko w administracji Trumpa. Miałby pokierować komisją ds. efektywności administracji federalnej. Kamala Harris i Donald Trump właściwie nie prowadzą kampanii w innych częściach kraju, w których są albo pewni swojej wygranej albo przegranej. W większości stanów rozkład poparcia jest bowiem stały: Tak jak demokraci wiedzą, że ich kandydatka zwycięży w Kalifornii, w której demokraci są górą od 32 lat, tak Donald Trump jest nie do pobicia w Teksasie, w którym demokrata ostatni raz wygrał 48 lat temu. 5 listopada zagłosują uprawnieni do tego Amerykanie, a jest ich ponad 240 milionów. Jednak ostateczne głosowanie na prezydenta jest w rękach tzw. elektorów. Zwycięzca zgarnia całą pulę Obowiązuje zasada, że zwycięzca bierze wszystko (wyjątkiem są Maine i Nebraska), czyli na jego konto wpisywane są wszystkie głosy elektorskie z danego stanu i nieważne jaką zwyciężył w danym stanie przewagą. W Kolegium Elektorów jest 538 głosów. W każdym stanie liczba elektorów jest proporcjonalna do liczby mieszkańców i wraz z nią się zmienia. I tak największy obszar, ale słabo zaludniony stan USA, czyli Alaska ma zaledwie trzy głosy elektorskie, a dużo mniejszy Nowy Jork, ale z wieloma mieszkańcami ma 28 głosów elektorskich. Po wyborach listopadowych w połowie grudnia to elektorzy oddadzą głosy na kandydata na prezydenta. Chociaż konstytucja tego od nich nie wymaga, to zasada jest taka, że elektorzy głosują na tego kandydata, który wygrał w głosowaniu powszechnym w stanie, który reprezentują. Gdy postąpią inaczej mogą być ukarani. Aby wygrać wybory trzeba zdobyć przynajmniej 270 głosów elektorskich. Ani Kamala Harris ani Donald Trump takiej liczby elektorów nie uzbierają, polegając jedynie na stanach będących ich bastionami. Dlatego tak nieprawdopodobnie istotne są stany wahające się. Do zdobycia w nich są 93 głosy elektorskie. Przegrany zwycięża W związku z takim a nie innym systemem wyborczym w USA czasami ważniejsze jest nie to, ile się zdobywa głosów, ale gdzie się je zdobywa. Wybory więc może wygrać ten kandydat, który głosów dostał mniej, ale dostał je w stanach, które dały mu głosy elektorskie potrzebne do wygrania prezydentury. Do tej pory zdarzyło się tak pięć razy. Trzykrotnie w XIX wieku i dwukrotnie w ciągu ostatnich 24 lat. Ostatni raz w 2016 roku, gdy Hillary Clinton zdobyła prawie trzy miliony głosów więcej niż Donald Trump, ale wybory przegrała. Trumpowi zwycięstwo zagwarantowały właśnie stany wahajcie się. Zwyciężył w Pensylwanii, w Wisconsin i Michigan, które nazywane były niebieskim murem. Niebieski to kolor demokratów. Trump, osiem lat temu ten mur zburzył. Cztery lata temu odbudował go Joe Biden, ale demokraci już nie uznają tych stanów za "pewniaki" i walka jest w nich obecnie bardzo wyrównana. Kolejny przypadek wygranej przez przegraną to rok 2000. O Biały Dom walczyli republikanin George W. Bush i demokrata Al Gore. Bush zdobył 50 456 002 głosy, Al Gore zdobył o 543 895 głosów więcej. Jednak to Bush wygrał na Florydzie, po kilkukrotnym przeliczaniu głosów i decyzji Sądu Najwyższego, że kolejnych przeliczeń, których domagali się demokraci nie będzie. Bush zdobył na Florydzie niecałe 600 głosów więcej i dzięki temu to on dostał przypisane wtedy Florydzie 23 głosy elektorskie. Zdobył w ten sposób 271 głosów elektorskich, które zaprowadziły go do Gabinetu Owalnego. Kolegium Elektorów - demokraci chcą zmian Amerykański system wyborczy przez wielu ekspertów uważany jest za przestarzały, niesprawiedliwy, a nawet niedemokratyczny. Od dawna w USA trwa dyskusja o potrzebie jego reformy. - To jest bardzo antywiększościowy element amerykańskiego systemu. To nie jest demokratyczne - mówi dr Dominik Stecuła z Ohio State University i dodaje, że cała amerykańska konstytucja była pisana tak, aby większe stany nie "tłamsiły" tych mniejszych i to miała być też jedna z funkcji Kolegium Elektorów. Problem jest taki, że obecnie ten system coraz mniej odzwierciedla wybory dokonywane przez Amerykanów. Według różnych szacunków w obecnym systemie kandydat demokratów musi zdobyć ponad pięć milionów głosów więcej, aby mieć szansę na wygranie wyborów. Próby zniesienia Kolegium Elektorów i zastąpienia go głosowaniem powszechnym były już podejmowane. Ostatni raz w 1969 roku. Projekt zaakceptowała Izba Reprezentantów i to miażdżącą przewagą głosów, ale został on zablokowany w Senacie. Wśród polityków Partii Demokratycznej, którzy opowiadają się za zmianą systemu niedawno znalazł się kandydat demokratów na wiceprezydenta Tim Waltz, który podczas wiecu wyborczego mówił o konieczności reformy. Na wiecu Walzowi towarzyszył gubernator Kalifornii Gavin Newsom wielki orędownik zmiany. Jednak tuż przed wyborami sztab wyborczy Kamali Harris zachowuje ostrożność i twierdzi, że propozycja zreformowania systemu wyborczego nie jest propozycją kampanii Harris-Waltz. Kolegium Elektorów bronią republikanie i nie ma im się co dziwić, bo obecnie ten system ułatwia im zdobycie Białego Domu. Głosy bez znaczenia? Dr Stecuła nie ma wątpliwości, że gdyby system z elektorami działał na korzyść demokratów, to też chcieliby jego zachowania a nie zlikwidowania. Obrońcy systemu twierdzą, że dzięki niemu każdy oddany głos w wyborach prezydenckich, nawet ten oddany w maleńkiej miejscowości ma znaczenie i liczy się tak samo jak głosy oddane w największych amerykańskich miastach, co ich zdaniem pokazuje, że system działa. Republikanie twierdzą, że dzięki temu prezydentów nie wybierają tylko żyjący w miastach liberałowie, ale też mieszkańcy mniejszych miast, miasteczek czy wsi, gdzie jest wielu wyborców o konserwatywnych poglądach. Jednak jest jeszcze inny wymiar systemu elektorskiego i zasady, że zwycięzca dostaje wszystkie głosy elektorskie z danego stanu. Miliony głosów oddanych przez demokratów w stanach republikańskich i głosy republikanów oddane w stanach demokratycznych nie mają właściwie znaczenia. Jeden z moich znajomych jest zagorzałym zwolennikiem Kolegium Elektorów i Donalda Trumpa. Jakiś czas temu wywiązała się między nami dyskusja o amerykańskim systemie z elektorami. Dave przekonywał mnie, że to system jak najbardziej demokratyczny i że chroni takich jak on - konserwatystów - przed tyranią liberałów. Dave mieszka w stanie głęboko demokratycznym, w Maryland, w którym przewaga Kamali Harris wynosi ponad 20 punktów procentowych. Zapytałam Dave'a, jakie znaczenie będzie miał jego głos oddany na Donalda Trumpa w stanie, w którym na pewno wygra Harris. Niechętnie, ale przyznał, że jego głos w tym przypadku nie ma znaczenia, ale i tak zagłosuje, bo to jego obywatelski obowiązek. Dla Interii Magda Sakowska, Polsat News, Waszyngton. ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!