Wybory 2020. Kampania Roberta Biedronia w poważnych tarapatach
2,6 proc. poparcia i ostatnie, szóste miejsce wśród liczących się kandydatów na prezydenta. To wynik Roberta Biedronia w sondażu IBRiS dla "Rzeczpospolitej". Kandydat lewicy zakleszczył się w blokach startowych i znikąd nie widać ratunku. Jak do tego doszło?
Nie wszyscy już pamiętają, jak duże oczekiwania wiązano z Robertem Biedroniem po tym, jak w 2014 r. sensacyjnie wygrał wybory na prezydenta Słupska. Wielka fala oczekiwań wezbrała nie tylko na lewicy. Ba, nie tylko w Polsce.
"W tej chwili to najsłynniejszy polski polityk na świecie. O jego wyborze na prezydenta Słupska poinformowano nawet w Indiach. Gej prezydentem! Co prawda małego miasta, ale znajomi mówią, że na tym się nie skończy" - komentowała Ewa Siedlecka na łamach "Gazety Wyborczej".
"On za kilka lat wróci jako przywódca nowej lewicowej partii. A potem - może prezydent?" - zastanawiał się Adam Bodnar, wówczas wiceprezes Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.
"Polska Biedroniem stoi" - nie szczypał się dziennik.pl. "Biedroń prezydentem Polski?" - pytał "Fakt" już w 2014 r.
"Rewolucja na polskiej prowincji", "fenomen", "złamanie tabu" - to z kolei komentarze niemieckiej i austriackiej prasy.
Po drodze coś poszło nie tak.
Niekonsekwentne komunikaty na temat swojej przyszłości w słupskim ratuszu, w podobny sposób zmieniające się deklaracje co do mandatu europosła (zrzeknie się - nie zrzeknie się), wreszcie szybki rozbłysk Wiosny i równie szybkie wygaszanie interesu.
Gdy wreszcie ziściło się to, o czym mówiono od niemal sześciu lat - start Roberta Biedronia w wyborach prezydenckich - opinia publiczna zareagowała, najdelikatniej rzecz ujmując, apatycznie. Nędzny słupek ilustrujący 2,6 proc. w sondażu to wymowny symbol jego kampanijnych mąk.