USA: Kto głosuje na Ileri
O czym marzą nowojorczycy? By kampania wyborcza jak najszybciej się skończyła. "Dość pan" - gdyby znali to powiedzonko Zbigniewa Bońka, z pewnością by je chętnie powtórzyli.
Pan chce relacjonować wybory? Oj, to współczuję panu bardzo!
Urzędnik na lotnisku pokręcił głową z niesmakiem. Ja ubiegałem się o wpuszczenie mnie na terytorium Wujka Sama, on zaś z pasją kreślił swoją recenzję: kampania wyborcza - dno i warstwa mułu. Dziennikarze - manipulanci i propagandyści.
- Mam nadzieję, że w pana kraju dziennikarze tak nie manipulują - zagaił.
- Raczej podobnie - przyznałem zmęczony, by za chwilę uświadomić sobie, że oto bezwstydnie szkaluję ojczyznę za granicą.
- A prasa kogo popiera?
- Prawicowa Trumpa, a liberalno-lewicowa Clinton. Czyli w zasadzie tak jak w Stanach - odparłem.
- Jasne, jasne. A telewizja kogo? - nie dawał za wygraną urzędnik.
- A to zależy - publiczna czy prywatna?
- Prywatna.
- Prywatna to bardziej Clinton.
- Ha! Wiedziałem! Oczywiście! - zatriumfował.
Na koniec jeszcze zapytał retorycznie:
- Czy ludzie nie potrafią samodzielnie myśleć?
Nie wiem, czy była to już deklaracja polityczna, ale odnotowuję.
Do hotelu zawiózł mnie żółtą taksówką pan Massamba Thiam.
- My imigranci nie chcemy Trumpa. Boimy się go. On wywoła wojnę.
- To dlaczego jest taki popularny? - prowokuję kierowcę.
- Rasizm.
- To jedyny powód?
- Tak.
Massamba uważa, że Trump może wygrać wybory.
- Ludzie w sondażach nie przyznają się do niego. Wstydzą się. A potem zagłosują, zobaczy pan.
Mój rozmówca nie popada w zachwyt, mówiąc o Hillary Clinton, której imię wymawia "Ileri".
- Ludzie nie ufają Ileri, nie lubią jej. Ona nie jest uczciwa. Ale lepsza Ileri niż Trump.
Następnego dnia spotykam się z Lukiem Watsonem, pracującym na Manhattanie specjalistą od wizerunku celebrytów.
- Nowy Jork to bańka - oznajmia i natychmiast przypomina mi się Londyn na dzień przed unijnym referendum.
- Dominuje tu jeden sposób myślenia, który nie jest reprezentatywny dla reszty stanu i kraju - kontynuuje Luke. - Przebywając na wyspie od dłuższego czasu, łatwo zapomnieć, co czują, jak myślą i co motywuje ludzi w innych częściach kraju. Problemy nowojorczyków nie pokrywają się z problemami reszty Ameryki.
W Nowym Jorku nie uświadczycie kandydatów na prezydenta, ani nawet kandydatów na wiceprezydenta. Ani wczoraj, ani dziś, ani jutro. Specyfika amerykańskiego systemu wyborczego sprawia, że kampania toczy się w kilku stanach: na Florydzie, w Iowa, Ohio, Arizonie, Michigan, Karolinie Północnej, Pensylwanii.
O toczącej się kampanii przypominają w Nowym Jorku przede wszystkim wielkie billboardy reklamujące telewizyjne wieczory wyborcze.
Kto posprząta to g...no? - pyta, pozując z łopatą na jednym z takich plakatów, Stephen Colbert.
Brak wieców nie oznacza jednak, że wyborcza gorączka omija Nowy Jork.
- Wszyscy mówią o wyborach i jednocześnie nikt nie chce o nich mówić - Luke po raz kolejny zdradza smykałkę do jednozdaniowych strzałów.
Z jednej strony o wyborach dyskutuje się w pracy, na ulicach i przy rodzinnym stole, ale z drugiej wszyscy marzą, by ta kampania, zgodnie oceniana jako "koszmar", już się wreszcie skończyła.
Kandydaci - było, nie było, nowojorczycy - pojawią się na Manhattanie dopiero w wyborczą noc. Ich wiece oddalone będą od siebie raptem o trzy kilometry. Donald Trump organizuje "imprezę zwycięstwa", jak to określił jego sztab, w Hiltonie, a Hillary Clinton pojawi się w przeszklonym Javits Center.
- O nie, ja stąd wyjeżdżam - zapowiada Luke. - Dwie imprezy wyborcze obok siebie na Manhattanie - czyste szaleństwo.
A my to szaleństwo dla państwa oczywiście skrupulatnie zrelacjonujemy.
Michał Michalak, Nowy Jork
Czytaj nasze korespondencje z Nowego Jorku
Prosto z USA nadajemy również na Facebooku i na Snapchacie (profil: portal.interia).