Reklama

Donald Tusk pod pręgierzem

Ostatni list szefa Rady Europejskiej Donalda Tuska do unijnych przywódców wywołał niemałe zamieszanie. Krytykując system przymusowych kwot relokacji uchodźców, były premier postawił się po tej samej stronie boiska co polski rząd. Dlaczego Tusk zdecydował się pójść pod włos znacznej części krajów unijnych i Komisji Europejskiej? I czy ma jakiekolwiek szanse powodzenia?

Dziś wieczorem na szczycie Rady Europejskiej w Brukseli unijni przywódcy będą rozmawiać o migracji. Temat był znany od dawna i początkowo nie wzbudzał wielkich emocji. Zwłaszcza że liderzy krajów członkowskich nie mieli podjąć żadnych wiążących decyzji. Spokój zaburzył jednak przewodniczący Donald Tusk, który w zeszłym tygodniu rozesłał unijnym liderom zaproszenia na szczyt dołączając do nich notę na temat migracji. W dokumencie Tusk przedstawił m.in. swoje stanowisko ws. przymusowych kwot relokacji uchodźców. Przewodniczący napisał, że program okazał się "nieskuteczny" i "podzielił kraje unijne". W komentarzach udzielanych mediom mówił też, że nie widzi przyszłości dla tego projektu.

Reklama

Stanowisko Tuska szybko spotkało się z zaskakująco mocną krytyką, zarówno ze strony Komisji Europejskiej, jak i krajów członkowskich. Bezprecedensowo atakował Tuska m.in. komisarz ds. migracji Dmitris Awramopulos. "Przygotowany przez Donalda Tuska list jest nie do zaakceptowania. Jest antyeuropejski. (...) ten list podkopuje jeden z głównych filarów europejskiego projektu - zasadę solidarności. Europa nie może istnieć bez solidarności" - grzmiał we wtorek komisarz.

Zdaniem Komisji Europejskiej projekt przymusowych kwot relokacji uchodźców, który działał do września tego roku, okazał się sukcesem. Jak przypomniał Awramopulos, do tej pory relokowano ponad 90 proc. tych, którzy zostali zakwalifikowani do programu.

Problem jednak w tym, i o tym komisarz już nie mówił, że obligatoryjny udział w relokacji okazał się nie do zaakceptowania dla części krajów unijnych. Dość powiedzieć, że Polska, Węgry i Czechy zostały pozwane przez KE do unijnego Trybunału Sprawiedliwości za niewykonanie decyzji z września 2015 o przyjęciu uchodźców.

W krytyce pod adresem listu Tuska nie przebierano także w poniedziałek, gdy w Brukseli spotkali się tzw. szerpowie, czyli przedstawiciele krajów unijnych, którzy przygotowują unijne szczyty. Tuskowi dostało się m.in. od najbardziej zainteresowanych, czyli Włoch i Grecji, ale także od Niemiec, Szwecji, Malty, Belgii, Holandii i Luksemburga.

Propozycję odejścia od przymusowych kwot relokacji uchodźców z zadowoleniem przyjęły natomiast kraje Grupy Wyszehradzkiej, m.in. Polska. Premier Mateusz Morawiecki powiedział, że "cieszy go" takie postawienie sprawy przez Tuska, a wicepremier Jarosław Gowin, że "cały nasz obóz polityczny z uznaniem przyjmuje ewolucję stanowiska przewodniczącego Rady Europejskiej".

Polscy europosłowie, z którymi udało nam się porozmawiać w Strasburgu przyznają, że o ile kierunek noty Donalda Tuska jest słuszny, o tyle zastanawiający jest moment, w którym szef Rady Europejskiej zdecydował się na taki ruch.

Z polityków sprzyjających obecnemu obozowi rządzącemu najbardziej dyplomatycznie o inicjatywie Tuska wypowiada się europoseł niezrzeszony Zdzisław Krasnodębski: "Akurat w tym przypadku Donald Tusk reprezentuje rozsądne stanowisko (...) Wykazał się cechą dla siebie zupełnie niezwykłą - odwagą polityczną, ponieważ został mocno za ten list skrytykowany".

Znacznie ostrzej reagował europoseł niezależny Jacek Saryusz-Wolski: "To publiczne wyrażenie bezradności. Bo jeżeli metodami politycznymi, czyli niepublicznymi nie udało się tego załatwić, to jest to teraz lamentowanie nad rozlanym mlekiem. Polska została oczerniona, bo nie przyjęła uchodźców. Całe zło już się wydarzyło".

Także Ryszard Czarnecki, aktywny polityk Prawa i Sprawiedliwości, uważa, że reakcja Tuska ws. migracji jest spóźniona. "Gdyby to powiedział przed reelekcją na stanowisku szefa Rady Europejskiej, to bym go pochwalił. Ale wtedy był tubą Francji czy Włoch, które mają duże problemy z powodu własnej polityki imigracyjnej" - zaznaczył europoseł.

Czarnecki uważa także, że zeszłotygodniowa nota Tuska do unijnych przywódców to wyraz chęci byłego premiera do powrotu do polityki krajowej. "Kiedy mu zależało na reelekcji w Radzie Europejskiej to był za przyjmowaniem uchodźców, a teraz gdy ma pewne plany powrotu do Polski to nagle zauważył, że Polacy mają do imigrantów krytyczny stosunek. Teraz pozycjonuje się pod kątem polskiego wyborcy, ale daremny trud, bo żadnych szans nie ma".

O możliwych planach powrotu do kraju Tuska mówią też Saryusz-Wolski i Krasnodębski. Ten pierwszy zaraz dodaje jednak, że dotychczasowa działalność na stanowisku szefa Rady Europejskiej dyskwalifikuje byłego premiera z polityki polskiej.

"Donald Tusk zdaje sobie sprawę z tego, że każdy polityk polski, który by w tej sprawie (przymusowych kwot - przyp. red.) miał inne zdanie, nie ma czego szukać w polityce krajowej, w ogóle Europie Środkowej i Wschodniej" - mówi z kolei Krasnodębski i kreśli szerszy kontekst: "Być może wynika to z niestabilnej sytuacji w Niemczech i Donald Tusk stracił już nadzieję, że Angela Merkel będzie go nadal wspierać".

Jakiekolwiek jednak nie byłyby przyczyny, dla których szef Rady Europejskiej zdecydował się na zajęcie jednoznacznego stanowiska ws. przymusowych kwot relokacji uchodźców, w tym momencie gra on do jednej bramki z polskim rządem i pozostałymi krajami Grupy Wyszehradzkiej.  

To silny głos w Unii Europejskiej, ale nie na tyle, by skutecznie przeciwstawić się zwolennikom projektu. Już dziś bowiem od rządu w Berlinie płyną jednoznaczne sygnały. Niemcom zależy na wypracowaniu konsensusu do połowy przyszłego roku. Jeśli do tego nie dojdzie, sprawa może zostać rozstrzygnięta kwalifikowaną większością głosów. A pamiętać należy, że mimo zawirowań koalicyjnych, Berlin to nadal najsilniejsza, mająca najwięcej do powiedzenia unijna stolica. 

***

Obserwuj autorkę na Twitterze

INTERIA.PL

Reklama

Reklama

Reklama