Zacznijmy od wyglądu. Obie fotografie nie są najlepszej jakości i trudno na ich podstawie orzec, czy ukraińskie czołgi mają taki sam czy tylko bardzo podobny kamuflaż do tego, jaki noszą nasze Abramsy. Rzecz z pozoru banalna, stała się pretekstem do stwierdzeń, że ukraińska maszyna pochodzi ze szczupłych zasobów Wojska Polskiego, czytaj: oddajemy Ukraińcom najlepsze, najdroższe, dopiero co kupione czołgi. Przypomnijmy, Polska zamówiła w USA 366 Abramsów, do końca br. ma ich być nad Wisłą tyle, by skompletować batalion (50 kilka wozów). Amerykańskie czołgi w docelowej liczbie - wraz z koreańskimi wozami K2/K2PL - zapewnią naszej armii potężny jakościowy skok. W sytuacji, w której spada poparcie Polaków dla wspierania Ukrainy, a jednocześnie rosną nasze obawy przed Rosją (co skądinąd jest smutnym paradoksem...), rzekomy transfer Abramsów na wschód wywołał sporo złych emocji, zręcznie podsycanych przez rosyjskie trolle. CZYTAJ WIĘCEJ: Ukraina jako cel pośredni. Rosja przymierza się do ataku na państwa NATO? Niezależnie od dzikich teorii, Ukraińcy nie pochwalili się polskim do niedawna Abramsem. Mniejsza o szczegóły techniczne - wprawne oko dostrzeże, że na wspomnianych zdjęciach mamy do czynienia z wozem starszej wersji niż ta, jaką pozyskała nasza armia. Kamuflaż zaś może być rodzajem wybiegu - by czołgi niepostrzeżenie dotarły zza oceanu do Europy wraz z maszynami kupionymi przez Polskę - może również być efektem czysto pragmatycznej kalkulacji. Skoro malowano w ten sposób polskie Abramsy, pomalowano i ukraińskie. Zwłaszcza że wzór "kamo" odpowiada warunkom geograficznym i fizycznym panującym zarówno w Polsce, jak i w Ukrainie. Wątpliwości co do kompetencji Północno-wschodni odcinek ukraińsko-rosyjskiego frontu nie jest w ostatnim czasie terenem szczególnie zażartych walk. Po co zatem wysyłać tam najlepsze w arsenale ukraińskiej armii czołgi? Siły Zbrojne Ukrainy (ZSU) oficjalnie otrzymały od USA 31 Abramsów (dla jednego batalionu wedle tamtejszych standardów). Z nieoficjalnych informacji wynika, że ta liczba może być dwa razy większa, nie znamy też treści amerykańskich deklaracji dotyczących uzupełniania ewentualnych strat w sprzęcie. Tak czy inaczej, Abramsów w ZSU nie ma za wiele, co oznacza m.in., że ich bojowy chrzest na tej wojnie musi zostać starannie przygotowany, ewentualnie być reakcją na naprawdę poważne zagrożenie. Owa staranność jest o tyle istotna, że debiut innych zachodnich czołgów - niemieckich Leopardów - wypadł fatalnie. Na Zaporożu wozy z niedouczonymi załogami rzucono na silnie zaminowane tereny, bez należytego wsparcia. Zemścił się wówczas brak dostatecznej liczby trałów, co skutkowało obrazkami płonących Leopardów. Ostatecznie zniszczeniu nie uległa duża liczba czołgów, ale efekt propagandowy był dramatycznie demoralizujący. Mniejsza o rosyjską pewność, że mogą zagraniczne "cuda techniki" niszczyć - dużo gorszy był sceptycyzm zachodnich polityków i opinii publicznych co do kompetencji ukraińskich żołnierzy i dowódców. "Przekazujemy im kosztowny sprzęt, a oni chyba nie potrafią go właściwie użyć" - oto sedno tych wątpliwości. Generalne niepowodzenie zaporoskiej kontrofensywy tylko je wzmogły. CZYTAJ WIĘCEJ: Zdalne odstraszanie. Amerykańskich wojsk w Polsce wcale nie musi być dużo "Staranne przygotowanie" sugeruje nam w pierwszej kolejności działania zaczepne. Wydaje się jednak, że nawet w lokalnej skali są one obecnie poza możliwościami armii ukraińskiej. Samymi czołgami ataków przeprowadzić się nie da, a w walkach na Zaporożu ZSU mocno wyczerpały zapasy amunicji artyleryjskiej. A zatem chodzi o przygotowania natury defensywnej, z rolą przewidzianą dla Abramsów? Czołgi co do zasady są bronią ofensywną, ale należy pamiętać, że lokalne kontrataki to element dobrze prowadzonej obrony. No i nie możemy zapomnieć o pochodzeniu amerykańskiej konstrukcji. To "dziecko zimnej wojny" (we współczesnej wersji rzecz jasna unowocześnione), zaprojektowane do masowego zwalczania sowieckich czołgów sunących po europejskich równinach. Dotychczasowe doświadczenia z użycia Abramsów przeciwko wozom radzieckiej proweniencji pokazują, że amerykańskie maszyny znakomicie wywiązują się powinności bezwzględnego egzekutora. WR(z)E przy granicy Czyżby więc to Rosjanie szykowali coś dużego? Coś, z czego zdaje sobie sprawę ukraińskie dowództwo? Przepowiednie dotyczące uderzenia w okolicach Charkowa - czy to z okupowanej ługańszczyzny czy poprzez ponowne otwarcie frontu na północy Ukrainy - pojawiają się regularnie. Zimą i wiosną tego roku przewidywano wejście do akcji 1. Gwardyjskiej Armii Pancernej, odbudowanej po wcześniejszych krwawych zmaganiach. Wedle rozmaitych scenariuszy, jej 700 czołgów i półtora tysiąca transporterów opancerzonych ruszyłoby na Charków czy wręcz na Kijów. W innej opcji owa pancerna pięść zostawiłaby miasta i skoncentrowanym uderzeniem na południe zmusiła Ukraińców do opuszczenia pozycji w Donbasie, w reakcji na możliwe okrążenie. Tymczasem szczytem rosyjskich możliwości okazało się zajęcie Bachmutu. Skąd więc przypuszczenia, że tym razem Rosjanie mogą zagrać o większą stawkę? CZYTAJ WIĘCEJ: Japonia przestaje udawać. Potężne zbrojenia mimo rekordowych długów Przemawiają za tym dwie przesłanki. Po pierwsze, jeśli zsumujemy wyniki częściowej mobilizacji z jesieni ubiegłego roku, rutynowych poborów (wiosennego i jesiennego) oraz bieżącej rekrutacji, po uwzględnieniu dotychczasowych strat wyjdzie nam, że rosyjskie wojska lądowe mogą mieć w odwodach poza Ukrainą nawet 100 tys. żołnierzy. Jeśli są odpowiednio wyposażeni, mówimy o znacznym potencjale ofensywnym. A czy są? Jednostki bezpośrednio zaangażowane w walki już od wielu miesięcy działają w realiach sprzętowych niedoborów. Brakuje 40, a niekiedy nawet 60 proc. etatowych czołgów, wozów bojowych czy armat. Stoi to w sprzeczności z doniesieniami rosyjskiej propagandy, sugerującej, że baza przemysłowo-remontowa działa pełną parą, dając wojsku wszystko, co niezbędne. Z dużym prawdopodobieństwem jest to "pic na wodę", ale może też być tak, że ów sprzęt jednak powstaje/uzdatnia się go do użycia po wyjęciu z magazynów. Frontowcy go nie dostają, bo dowództwo chomikuje czołgi i całą resztę dla potrzeb dużej ofensywy. Po drugie, Rosjanie już od kilku tygodni zostawiają szereg śladów sugerujących, że rozmieścili przy północnej granicy Ukrainy znaczny komponent przeznaczony do walki radiowo-elektronicznej (WRE). Mam tu na myśli szereg urządzeń służących do zakłócania pracy satelitów, dronów, precyzyjnej amunicji, łączności, pomocnych nie tylko w fizycznym niszczeniu potencjału przeciwnika, ale i przy maskowaniu ruchów własnych wojsk. I oczywiście, takie działania mogą być elementem "maskirówki" (dezinformacji), ale w tej chwili za mało wiemy, by wykluczyć, że są to realne przygotowania.