Gdy prezydent Joe Biden nazwał w Warszawie Władimira Putina "rzeźnikiem", Emmanuel Macron odparł, że "nie użyłby takiego sformułowania, ponieważ nadal prowadzi rozmowy z Putinem". Dodał również, że ponad wszystko należy unikać "eskalacji słownej". Na jaki temat francuska głowa państwa prowadzi rozmowy, które nie przynoszą żadnych rezultatów, do końca nie wiadomo. Jeżeli możemy oceniać po działaniach francuskich firm, które mimo sankcji pozostają w Rosji, "aby ratować miejsca pracy", możemy się domyślać. Przez pewien czas domyślać musieliśmy się również tego, co Joe Biden chciał ogłosić, twierdząc podczas sobotniego przemówienia, że "Putin nie może pozostać przy władzy". Na szczęście problemy interpretacyjne rozwiał Biały Dom, wyjaśniając, że prezydentowi USA nie chodziło o "zmianę władzy", ale o to, aby Moskwa nie próbowała rządzić na terytorium suwerennych państw. Kamień z serca, bo jeszcze ktoś gotów byłby przyjąć, że morderstwa i zbrodnie rosyjskiego przywódcy można nazwać po imieniu, równocześnie apelując, aby zrzekł się władzy. Zrujnowany półmilionowy Mariupol, którego parkingi i place zabaw pokryły się płytkimi grobami mieszkańców, to ewidentnie za mało, aby "eskalować". Niestety ironia, choć w tym przypadku tragiczna, to za mało, żeby zrozumieć przyczyny stopniowego normalizowania sytuacji wojennej, które zaczynają się pojawiać na Zachodzie. Ich podstawy są głębokie i jak pokazuje historia, wraz z przeciąganiem się wojny, będą jedynie przybierać na sile. Wystarczy spojrzeć na najnowszy sondaż telewizji NBC News, w którym poparcie dla Joe Bidena okazało się najniższe od czasu rozpoczęcia prezydentury, spadając do 40 proc. To sytuacja niezwykła, ponieważ do tej pory - gdy Ameryka była zagrożona albo szła na wojnę - działał dobrze przebadany mechanizm "gromadzenia się przy fladze", który dawał głowie państwa wyraźny zastrzyk poparcia. W czasach kryzysu, zbieramy się przy liderze. Ale nie tym razem, bo poza konfliktem w Ukrainie, demokracje i gospodarki USA oraz Europy zmagają się z wstrząsami wtórnymi pandemii oraz zaburzeń globalnej gospodarki. Aż 7 na 10 ankietowanych stwierdziło, że ma niskie zaufanie do Bidena w kwestii poradzenia sobie z Rosyjską inwazją, 8 na 10 wyraziło zaniepokojenie rosnącymi cenami paliwa oraz konsekwencjami najwyższej od czterech dekad inflacji. Na pytanie czym w pierwszej kolejności powinien zająć się prezydent - wojną czy inflacją, 68 proc. badanych odparło: "inflacją". Przekładając liczby na nastroje w Ameryce, zdecydowana większość społeczeństwa wykrzyczała: "Zamiast czołgami zajmijcie się gospodarką!". Podobnie wygląda sytuacja we Francji, w której zgodnie z badaniami IFOP (szacownego Francuskiego Instytutu Opinii Publicznej), aż 52 proc. badanych popiera jedną z tez propagandy rosyjskiej dotyczącą przyczyn inwazji oraz przebiegu wojny w Ukrainie. Na przykład 28 proc. ankietowanych uważa, że rosyjską interwencję popierają rosyjskojęzyczni Ukraińcy, którzy chcą uwolnić się od prześladowań, których doświadczają. Co ciekawe, 71 proc. francuzów, wcześniej deklarujących się jako przeciwnicy szczepień, wg IFOP "wierzy w rosyjską narrację o Ukrainie". To nie są wyjątki, ale coraz częściej pojawiające się sygnały ostrzegawcze, które pokazują, że - jak to ujął niemiecki kanclerz Olaf Scholz - "głównym narzędziem pomocy Ukrainie są sankcję na Rosję". Nie broń, nie misje pokojowe, nie nacisk na zmianę władzy na Kremlu. Im dłużej będzie trwała ta wojna, tym częściej do głosu będą dochodziły środowiska, twierdzące, że nie ma sensu ginąć za Donbas, Ukraina powinna się "dogadać", a sankcjami nie zatankuje się samochodu. Rosja, choć ponosi gigantyczne straty, walczy dzisiaj o swoją przyszłość na dekady. Dlatego może sobie pozwolić na to, aby mordować i czekać, aż zniecierpliwienie zacznie narastać. Wraz z nim przyjdzie nacisk na Wołodymyra Zełenskiego, aby zawarł byle jaki, ale pokój. Wiemy z historii Europy, że takie pokoje to jedynie przystanek przed kolejnymi wojnami. To jest niestety najgroźniejsza z broni Putina. Marcin Makowski dla Wydarzeń Interii