Kiedy pociąg specjalny wjeżdża do oddalonych o kilkanaście kilometrów od Przemyśla Mościsk, w Ukrainie już od dawna jest ciemno. W zasadzie nie ma tu peronu, a jedynie rampa stworzona z myślą o pociągach towarowych. Nie słychać wybuchów, ani wystrzałów, chociaż ukraińscy strażnicy graniczni sprawdzają paszporty z długą bronią w ręku. W powietrzu czuć napięcie, bo chociaż służby zabraniają nagrywać, ekipa CNN próbuje pokątnie filmować. Niesnaski szybko odchodzą w niepamięć, nie ma na co czekać. Do rozładowania i zapakowania na ukraińskie auta są trzy "polskie" wagony po brzegi wypełnione lekami, jedzeniem, a nawet parowarami mającymi trafić na front. Co gorsza, dzieci, których życie jest zagrożone, od kilku godzin czekają na przyjazd pociągu. To nie pierwsze spóźnienie na tej trasie, bo kontrole graniczne i formalności zabierają mnóstwo czasu. Kiedy Ukraińcy, dziennikarze, a nawet część personelu medycznego zajmuje się przerzucaniem paczek dla walczącej Ukrainy, do pociągu trafiają chore dzieci. Wszystko zostało w nim przygotowane specjalnie dla nich, ale i rannych, których można przewieźć w przyszłości. Poza lekami, w pociągu wiozącym maluchy, znajdziemy m.in. respiratory, pompy infuzyjne i wszelki sprzęt do podtrzymywania życia. Jest nawet miejsce, gdzie można przeprowadzić zabieg chirurgiczny. Na szczęście nie będzie trzeba testować sytuacji awaryjnych. Ekipa medyczna, bez wątpienia, staje na wysokości zadania. Chociaż u jednego z małych pacjentów występuje ryzyko sepsy, a ze względu na zapalenie płuc saturacja jest niska, żeby ustabilizować jego stan wystarczy antybiotyk podany dożylnie i tlen. Apel Ukraińca: Europa powinna uwierzyć w wojnę Nie wszyscy uchodźcy wyglądają na przestraszonych, chociaż oczy jednej z mam, przez całą podróż, ani na chwilę nie przestaną być zaszklone i czerwone od płaczu. Uciekinierzy to przede wszystkim kobiety, mężczyzn jest ledwie dwóch - nie licząc jednego nastolatka. Najdłużej jechali Ukraińcy z Charkowa. Do tego grona należą Maksym Fastovets, jego żona Olha Zaitseva i ich pięcioletnia córka, Eugeniia. Dziewczynka cierpi na padaczkę, zespół Alagille'a (zespół wad wrodzonych charakteryzujący się występowaniem zaburzeń w obrębie wątroby, serca, nerek i trzustki - red.) i jest upośledzona umysłowo. Co gorsza, nie może chodzić. W pociągu mama nie odstępuje jej na krok, a tata wykorzystuje chwilę, żeby zdrzemnąć się po wyczerpującej ucieczce z Ukrainy. Chociaż jest mężczyzną w sile wieku, jak mówi, ukraińskie prawo pozwala mu wyjechać w czasie wojny, bo ma chorą córkę, która wymaga opieki. Kiedy zaproponowałem Maksymowi rozmowę, nie wahał się ani chwili. Zależało mu, żeby świat poznał historię jego rodziny. Postawił jednak jeden warunek. Chciał zwrócić się bezpośrednio do mieszkańców Starego Kontynentu. - Napisz proszę, co chcę przekazać Polakom i obywatelom Unii Europejskiej: nie myślcie, że nieszczęście, które spadło na Ukrainę, nigdy was nie dotknie. Chociaż modlę się, aby tak nie było. Nie bójcie się obsługiwać broni, uczyć się, co zrobić w czasie wojny - powiedział na samym początku rozmowy. - Mówię to, bo Europa wciąż nie dowierza w tragedię na Ukrainie. Sam nie wierzyłem w inwazję na terenie całego kraju. Jeszcze 23 lutego kładłem się jako absolutnie wolny człowiek, a dzień później mój kraj ogarnęła wojna - usłyszałem. "Takie maluchy nie żyją długo" Rodzinne miasto Maksyma to Antracyt na wschodzie Ukrainy. Miejscowość w obwodzie ługańskim, w którym obecnie rządzą Rosjanie. Tata małej Żeni uważa, że to tylko kwestia czasu, nim ukraińscy Kozacy "pobiją kacapów". Kiedy to mówi, jest równie uśmiechnięty, jak wtedy, gdy wspomina ukończenie studiów informatycznych na charkowskim uniwersytecie i pierwsze spotkanie z przyszłą żoną. Był 2015 roku. - Oboje byliśmy bardzo zakręceni na punkcie turystyki, poznaliśmy się podczas wypadu kajakowego. Bardzo lubiłem też wspinaczkę górską, zajmowała sporą część mojego życia - wspomina uchodźca z Charkowa. - Dzieliliśmy z żoną wspólne pasje, ale narodziny córeczki odwróciły nasze życie o 180 stopni - podkreśla. Trudno się dziwić, skoro przez lata życia Eugeniia tułała się z mamą po szpitalach. Ojciec musiał w tym czasie zarobić na rodzinę. - Kiedy masz zdrowe dziecko, nie martwisz się o jego rozwój. W przypadku takiego jak moje, nie ma mowy nawet o rehabilitacji, a o abilitacji, czyli nauce tego, co potrafi ciało. Rozwój mojej córci wymaga dużych nakładów finansowych - przekazał Maksym. Chociaż mała Żenia ma już prawie sześć lat, umysłowo jest jak półroczne dziecko. Lekarze nie widzą szans na poprawę. A rodzice doskonale zdają sobie sprawę, że dziewczynce zostało niewiele czasu. - Takie maluchy nie żyją długo i to fakt. Bez odpowiedniego wsparcia, rehabilitacji jej kondycja może się tylko pogarszać - dodaje programista z Charkowa. Nie oznacza to jednak, że rodzice terminalnie chorej dziewczynki nie korzystali ze wspólnego czasu. Wręcz przeciwnie, razem z innymi opiekunami podobnych dzieci stworzyli zgraną paczkę: - Przez trzy lata wszyscy pływaliśmy kajakami. Przez ten czas dobrze się poznaliśmy - mówi Maksym. To kluczowa informacja, bo przyjaźnie zawarte w czasie pokoju, pozwoliły uratować życie innych dzieci w trakcie inwazji Putina na Ukrainę. Charków: Zbombardowane marzenia Charków to jedno z kluczowych miast Ukrainy. W 2021 r. miasto zamieszkiwało 1,43 mln ludzi. Leży w zasadzie rzut beretem od granicy z Rosją i jest drugim tak dużym ośrodkiem miejskim w kraju po Kijowie. Mieszczą się tu m.in. uczelnia wojskowa, zakłady lotnicze czy fabryki pojazdów opancerzonych. Podczas agresji Władimira Putina na naszych wschodnich sąsiadów w Charkowie szczególnie cierpią cywile. Rosjanie bombardują bloki mieszkalne w mieście, na co szczególną uwagę zwraca Maksym. Podkreśla, że Putin kłamie na każdym kroku. Jak mówi, nie od razu doświadczył jednak horroru wojny na własnej skórze. Można powiedzieć, że o tym szczęściu w nieszczęściu zdecydował przypadek. A raczej topografia miasta i kierunek uderzenia putinowców. - Na szczęście żyjemy w zachodniej części miasta, a rosyjskie oddziały zaatakowały ze wschodu. Słyszeliśmy odgłosy bombardowania, ale początkowo zniszczenia widzieliśmy tylko w mediach - mówi Fastovets. - Byłem najbardziej zdenerwowany, bo boję się o bezpieczeństwo córki. Żonę można określić jako kobietę "z jajami". Nie chciała nawet schodzić do schronów - dodaje. Olga Zaitsewa bała się opuszczać miasto. Była przekonana, że bez odpowiedniej opieki ich córka nie przeżyje podróży. W środę zdecydowali się jechać do Polski, bo od znajomej z Łodzi dostali informacje o rządowym pociągu, który zabierze ich z okręgu lwowskiego. Nie ewakuowali się jednak samotnie, nie zapomnieli o swoich przyjaciołach z czasów pokoju. - Żona uruchomiła kontakty, udało jej się skontaktować z kierownictwem kolei. Ci zgodzili się, żeby do pociągu wsiadły dzieci wymagające opieki paliatywnej i obiecali, że będziemy mogli usiąść w czasie podróży - wspomina Maksym. - Dworce pękają w szwach, ale jeden ze spikerów nas wywołał, a potem zabrali nas do pociągu. Podróż zabrała nam jakieś 20 godzin - dodaje. Przejechali przez całą Ukrainę. Szczęśliwie,nie spotkało ich nic złego. Nie baliście się? Musieliście się kryć? - pytam. - Owszem, baliśmy się bombardowań, ale pociągi jeżdżą po ciemku. Na tym polega maskowanie - z lekkim uśmiechem odpowiada mój rozmówca. Rodzina Maksyma Fastovetsa została w Charkowie. Kiedy ostatnio wymieniali informacje, teściowie zapewniali, że ich dom jest cały. Tata terminalnie chorej dziewczynki nie wie, co z jego dobytkiem. Nie ma pojęcia, czy Rosjanie zniszczyli jego mieszkanie. Po przyjeździe do Polski zatrzymają się na jakiś czas w Częstochowie, gdzie ich dziecku zostanie udzielona odpowiednia opieka. Później programista chce wrócić do pracy dla swojej firmy. Za marzec Anglicy płacą z góry.