- To symboliczna wizyta, ale uważam, że potrzebna. Każde wsparcie Ukrainy, także z poziomu szefów rządów, ma sens - ocenił w rozmowie z Interią Grzegorz Schetyna z Koalicji Obywatelskiej. Jak dodał, wyjazd premierów "może zapoczątkować kolejne wizyty liderów państw Zachodu w Ukrainie". W podobnym tonie wypowiadają się politycy opozycji i to od prawa do lewa. Mateusz Morawiecki i Jarosław Kaczyński jadą do Kijowa O ile nikt nie ma wątpliwości co do politycznej wagi wyjazdu, o tyle sporo znaków zapytania pojawia się przy organizacji delegacji i kwestiach bezpieczeństwa najważniejszych polityków w Polsce. Kiedy o szczegóły zabezpieczenia próbowaliśmy dopytać w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, nie uzyskaliśmy miarodajnej odpowiedzi. - Wizyta była planowana od wielu dni we współpracy z Kijowem, Waszyngtonem i Radą Europejską - przekazał nasz rozmówca. - To wyraz fizycznego a nie symbolicznego wsparcia dla Ukrainy, której teraz bardzo potrzebuje. O wyjeździe została również poinformowana ONZ z prośbą o pomoc w zabezpieczeniu podróży - dodał. Na ile informacja dla ONZ, Rady Europejskiej czy USA może decydować o bezpieczeństwie delegatów? Według naszego rozmówcy, weterana z BOR, który służył i chronił najważniejszych polskich oficjeli w Iraku i Afganistanie, w praktyce nie daje to żadnego zabezpieczenia. - Zgłoszenie delegacji do ONZ niewiele znaczy. Czy mało razy zdarzyło się coś takiego jak friendly fire? Pamiętam historię z 2005 r. w Iraku. Akurat nam się udało. Jechaliśmy wtedy przed 6 rano, po ciemku, żeby zabezpieczyć premiera Leszka Millera. Przymierzyli do nas Amerykanie, ale zdążyliśmy się zatrzymać, zidentyfikować i nic się nie stało - wspomina "Koniu", weteran z Iraku i Afganistanu. - Tydzień później jechali Włosi, którzy zignorowali ostrzeżenia w postaci oświetlenia laserowego. Wydarzyło się tragedia, bo Amerykanie nie chcieli ryzykować, że na checkpoint wjedzie im samochód pułapka. Dziennikarka, która była na pokładzie została ciężko ranna. Wyszedł z tego jeden włoski spadochroniarz, ale mnóstwo ludzi zginęło - dodaje. Zdaniem naszego rozmówcy, nawet gdyby w Ukrainie doszło do nieszczęścia z udziałem polityków, już znalezienie winowajcy będzie graniczyło z cudem. Bezpieczeństwo to prowizorka Na Bliskim Wschodzie "Koniu" zabezpieczał m.in. wizyty premierów Leszka Millera z SLD oraz Kazimierza Marcinkiewicza z PiS. Jak mówi nasz rozmówca, podróże takich polityków były do ostatniej chwili trzymane w tajemnicy. - Wizyty "możnowładców" były zabezpieczane trzy-, albo czterostopniowo przy udziale polskich wojsk specjalnych i sił amerykańskich. Po prostu byliśmy w stanie to zrobić, a nikt nie podejmował zbędnego ryzyka - tłumaczy Interii weteran. Nawet jeśli dysponujesz potężną technologią, nigdy nie masz pewności, że nic się nie stanie. Zagrożenie można jedynie minimalizować - precyzuje. Na pewno na terytorium naszych wschodnich sąsiadów nie możemy wysłać oficjalnie wojsk specjalnych, bo Rosjanie zapowiedzieli, że ich obecność odbiorą jako agresję NATO. Dlatego należy domniemywać, że do wyjazdu z polskimi politykami najpewniej oddelegowano komandosów Służby Ochrony Państwa z Wydziału do Zadań Specjalnych. W praktyce są oni jednak zdolni do zabezpieczenia przedziału pociągu, a nie całej trasy przebiegającej przez kraj objęty wojną. - Nawet, gdyby pojechało 50 ludzi, co mają zrobić w czasie sytuacji kryzysowej? Co z tzw. "rules of engagment", co jeśli ktoś z SOP zabije jakiegoś Rosjanina? Kto podejmie te jednostki z pola walki, gdyby trzeba było się szybko ewakuować? Ukraińcy mają się czym zająć, mają swoje problemy. Być może skierowali jakieś siły i środki do pomocy, ale to prowizorka - ocenił weteran, który pamięta m.in. ostrzał polskiej ambasady z granatnika RPG-7 z sierpnia 2004 r. Nawet VIP-om można odmówić Jak mówi nasz rozmówca, dziwi go, że ppłk Paweł Olszewski, szef SOP zgodził się na wyjazd w takiej formule. - Pal licho, że w tym pociągu są osoby ochraniane. Pomyślałbym o ludziach, którzy mają realizować to zadanie. To nie jest film "Helikopter w ogniu". Wszystko może się popsuć w każdej chwili i nie masz skąd otrzymać pomocy. Nie ma szpitala, wsparcia, niczego. Gdybym był na jego miejscu, powiedziałbym, że nie wyślę ludzi i niech mnie zdejmują albo wezmą pod sąd - stwierdza były funkcjonariusz BOR. Na dowód, że mundurowi mogą odmówić politykom, nasz rozmówca opowiada o tym, kiedy grupa ochronna BOR GO E-5 (Amerykanie nazywali ich "Pigeon" - red.) musiała wykazywać się asertywnością w stosunku do oficjeli. Oczywiście wszystko ze względu na bezpieczeństwo i ocenę ewentualnego ryzyka. Jak to wyglądało w przypadku naszych weteranów? Funkcjonariusze zwracali się najpierw do amerykańskiego tactical operation center, żeby dowiedzieć się o "status nieba". Jeżeli otrzymywali informację o "red sky", nie było szans na ewakuację medyczną oraz pomoc QRF, czyli sił szybkiego reagowania. - W takim przypadku pan ambasador mógł krzyczeć, tupać i nie dało rady nic wskórać. Mówiliśmy wtedy, że nie jesteśmy w stanie w stu procentach się ochronić - tłumaczy "Koniu". - Pewnie, dało radę się utrzymać przez jakiś moment, ale potem potrzeba było wsparcia. Bez tego wytłukliby nas jak karaluchy - podkreśla. Polska załoga, która podróżuje pociągiem do Kijowa na pewno nie może liczyć na wsparcie z powietrza. Przecież sami Ukraińcy od wielu dni proszą społeczność międzynarodową o interwencję na niebie. Gdyby więc wydarzyło się cokolwiek złego, delegacja z najważniejszymi politykami w Polsce będzie musiała radzić sobie sama. Jakub Szczepański Współpraca: Marcin Makowski